Menu
1 / 0
Aktualności /

PIOTR BORA: Cały czas się uczę

Zapraszamy do lektury wywiadu ze szkoleniowcem AZS AWF Kraków, opiekunem m.in. Dariusza Kucia i Marcina Starzaka - Piotrem Borą, który mówi o planach swoich zawodników oraz przybliża codzienną pracę trenera lekkoatletyki w Polsce.

Jest jednym z najbardziej utalentowanych szkoleniowców tzw. młodego pokolenia. Do światowych wyników doprowadził Aleksandra Waleriańczyka, Dariusza Kucia i Marcina Starzaka. Dwaj ostatni mają szansę na dobry występ w HME w Turynie.


Pańscy podopieczni – Dariusz Kuć i Marcin Starzak – są w znakomitej formie. Pierwszy, z czasem 6,59 sek. na 60 m jest piąty na listach europejskich, zaś Starzak z rekordem Polski w dal – 8,07 m – ma wszelkie dane, by powalczyć w Turynie o medal. Takie są założenia?

PIOTR BORA: Stawiamy sobie realne cele. Jednym z nich było zakwalifikowanie się do HME. Teraz planujemy wejście do finałów w Turynie. Co dalej? O tym będziemy myśleć kiedy już uda się awansować do ścisłej czołówki. Szkoda, że okres przygotowawczy zaburzyły nieco kłopoty zdrowotne – zabieg laserowy oka Darka i grypa Marcina. Mam nadzieję, że tej zimy nie będą już chorować.

Tym bardziej, że obaj mają spore szanse na dobry występ w Turynie. Zbierali doświadczenie na dużych międzynarodowych imprezach. Czy są już gotowi, by w Italli błysnąć i stać się czołowymi postaciami reprezentacji?

Myślę, że ich dotychczasowe osiągnięcia pozwalają z optymizmem patrzeć w kierunku Turynu. Marcin to przecież siódmy zawodnik halowych mistrzostw świata w Walencji, a w sezonie 2007 uplasował się na szóstej pozycji podczas HME w Birmingham. Z kolei Darek w 2006 roku w Moskwie był dziesiąty na dystansie 60 metrów. Żaden inny polski sprinter nigdy nie był tak wysoko w tej konkurencji podczas HMŚ. W Turynie jego największymi rywalami będą Brytyjczycy, Włosi, Niemcy. W skoku w dal Marcin będzie rywalizował m.in. z Grekiem Tsatoumasem, Francuzem Sdirim, Niemcami Winterem oraz Bayerem. Nie wiadomo, co będzie z faworytem gospodarzy, Andrew Howe’m, który ostatnio był kontuzjowany. Marcin poprawił bardzo stary, 32-letni halowy rekord Polski. Mam nadzieję, że uda mu się też wpisać na listę rekordzistów w sezonie letnim.

Jako znany w Małopolsce i w całym kraju szkoleniowiec, znakomity specjalista, ma pan spory przegląd najmłodszych adeptów, rozpoczynających przygodę z naszą dyscypliną. Czy młodzi ludzie garną się do lekkoatletyki, czy coraz ciężej namówić ich na bieganie i skakanie?

Wcale nie uważam się za znakomitego trenera. Cały czas się uczę. Czy widzę nowe talenty lekkoatletyczne? W każdej dyscyplinie sportu w naszym kraju takie talenty są. Trzeba je wyłowić i oszlifować. Taki proces przeszli przecież Darek i Marcin. Nie ograniczam się jednak do pracy z dwoma zawodnikami. Prowadzę grupę, w której jest również Mateusz Pluta, młodzieżowy mistrz Polski na 100 metrów sprzed dwóch lat. Poza nim jeszcze kilka osób, ale to na razie melodia przyszłości.

Potrafi pan na zawołanie wyławiać talenty z grona chętnych do uprawiania lekkoatletyki?

Mam w tej materii szerokie spektrum. Jako szkoleniowiec oraz pracownik Akademii Wychowanie Fizycznego kształcę i obserwuję zarówno zawodników, jak i przyszłych trenerów. Bywam także w szkołach, widzę rodziców, którzy przyprowadzają dzieci na treningi. Swoją drogą, sam jestem ojcem i zauważam, jak kształtuje się podejście dzieciaków do sportu. Wnioski nasuwają się same: podstawa to stworzenie młodym ludziom odpowiednich warunków. Nie tylko do lekkoatletyki. Lepiej i zdrowiej jest się ruszać na podwórku niż spędzać czas w inny sposób. Jednak zanim ci ludzie staną się dorośli, profesjonalni mija dużo czasu. Przecież współpracę z Darkiem czy Marcinem rozpocząłem gdy mieli po 14-15 lat. Zawód trenera nie polega tylko na tym, by przychodzić na wyznaczoną godzinę, organizować zajęcia szkoleniowe i wykonywać to, co jest spisane na kartce. Sportowcy nie są maszynami, komputerami. Staram się zaszczepić w nich poczucie, jak ważne jest połączenie sportu z nauką. Marcin i Darek są studentami krakowskiej AWF, myślę, że kiedyś skończą tę uczelnię. Po zakończeniu kariery będą w stanie odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Jestem o to spokojny, bo wielu moich byłych zawodników doskonale radzi sobie w życiu prywatnym.

Panu też zdarza się czegoś nauczyć od swoich podopiecznych?

Oczywiście, sport uczy każdego z nas na przykład systematyczności. Lekkoatletyka jest bardzo wymierną dyscypliną. Tu nie można strzelić gola i stać się bohaterem. Trzeba pracować systematycznie, rozsądnie. Sukcesy nie przychodzą same. Rola trenera i nauczyciela akademickiego jest taka, by wiedzą się dzielić i cały czas ją pogłębiać, doskonalić się. Nigdy w życiu nie powiem, że wiem już wszystko o treningu lekkoatletycznym. Gdybym tak zrobił, od razu musiałbym się wybrać na emeryturę, a przecież do niej jeszcze mi daleko. Uczę się od każdego zawodnika. Zarówno od tego, prezentującego światowy poziom, jak i od tych z gorszymi wynikami. Śmiało można powiedzieć, że ja ze swoimi zawodnikami wyrastałem w sporcie. Uczę się także od studentów na zajęciach, innych trenerów, sportowców z całego świata, których podpatruję i z którymi rozmawiam. Jednocześnie sam nie mam nic do ukrycia. To co wiem opisuję choćby w „Lekkoatlecie”, czy „Forum Trenera”. Ciągle wiem niewiele, ale z każdym rokiem coraz więcej i wciąż mam głód wiedzy.

Na pewno potrafi pan doskonale ocenić, kto do jakiej konkurencji się nadaje. Czy – jak w siatkówce, koszykówce – również w lekkoatletyce trzeba od początku stawiać na specjalizację, czy warto jak najdłużej promować wszechstronność?

Zawsze powinno się szukać najodpowiedniejszej konkurencji dla młodego człowieka, który zaczyna przygodę z lekkoatletyką. Ale na początku należy szkolić takiego zawodnika szeroko, nie klasyfikować od razu jako skoczka albo sprintera. Proszę prześledzić karierę Darka i Marcina. Ten pierwszy ma za sobą przygodę ze skokiem w dal. Z czasem, ze względu na znakomite postępy szybkościowe, wyspecjalizował się w sprintach. Z kolei Starzak ma w kolekcji medale w trójskoku i sztafecie sprinterskiej. Niektórzy lekkoatleci dość długo łączą kilka konkurencji. Inni płynnie przechodzą z jednej do drugiej, jak choćby Leszek Dunecki – najpierw skoczek w dal, a następnie sprinter. Zazębianie się konkurencji skocznościowo-szybkościowych jest tak duże, że nie można od początku wpajać młodzieży schematów, przydzielać specjalizacji. Takie szufladkowanie 14-15-latków to największy błąd szkoleniowy.

Pamięta pan swoje początki z Kuciem i Starzakiem? Ich pierwsze treningi?

Oczywiście. Darka przyprowadził do mnie nauczyciel wychowania fizycznego z jego szkoły w Kaszowie, absolwent krakowskiej uczelni. To było we czwartek. Popatrzyłem na niego, rzeczywiście, miał jakieś predyspozycje. Na stadionie AWF w sobotę odbywały się zawody. Wystartował więc od razu na 100 metrów i wygrał. Jego ojciec zapytał mnie wprost: „Proszę pana, czy z niego coś będzie?”. Odpowiedziałem: „Ma pan diament, który trzeba oszlifować”. Marcina też przyprowadził tata. Chłopak był drobny, niewysoki. I tak się zaczęło. Ktoś komuś musiał zaufać, bo przecież nie od razu przyszły wielkie wyniki.

Poprzedziła je niesamowita praca. Jak udaje się panu nakłonić do niej zawodników?

Podstawą jest systematyczna, spokojna praca. Każdy zawodnik jest inny. To nie są maszyny, różnie reagują. Mają różne problemy pozasportowe, które trzeba rozwiązywać. Druga sprawa, to kwestia zaufania. Ono musi być, bo wtedy nasza, wspólna praca ma sens i może przynieść efekty (wyniki). Znamy się z tymi chłopakami już kilka lat i jeszcze się sobie nie znudziliśmy.

Jest pan bardzo wszechstronny. Gdyby na przykład zauważył pan teraz zdolnego młociarza, podjąłby się pan wytrenowania go?

Nie, bo nie znam się na rzutach, a na rzucie młotem w szczególności. Oddałbym takiego młodzieńca pod opiekę specjalisty. Szkoleniowiec, który uważa, że jest w stanie poprowadzić każdego zawodnika, popełnia błąd. Można trenować lekkoatletów w pewnym bloku konkurencji, można się nawet „przebranżowić”. Trochę inna sytuacja jest w małych ośrodkach, gdzie funkcjonuje jeden trener, a ma u siebie kilku zawodników różnych specjalności. Chwała mu za to, że chce jak najlepiej się nimi zaopiekować. Może to jednak zrobić do pewnego poziomu. Na dłuższą metę tak się za bardzo nie da, bo ciężko być w tej materii omnibusem, znać się na wszystkim.

Bardzo łatwo wtedy zmarnować nawet największy talent...

W każdym z nas drzemie jakiś talent. Miałem ogromne szczęście, bo niemal w tym samym czasie znalazłem trzy osoby: Alka Waleriańczyka, Marcina Starzaka i Darka Kucia. Rzadko się zdarza taka sytuacja. Talentów wokół nas jest bardzo wiele. Problem w tym, że nie mamy instrumentów, by taki talent odpowiednio zdiagnozować. Selekcja powinna przebiegać w jakiś ściśle określony sposób. U nas w większości przypadków odbywa się bardzo spontanicznie. Trenerzy kogoś wypatrzą, ktoś kogoś przyprowadzi itd. Nie ma usystematyzowanego naboru. Dlatego wiele osób nam gdzieś umyka. Nie jesteśmy w stanie wszystkiego ogarnąć.

Pan jednak ogarnia całkiem sporo, bo pańska grupa nie ogranicza się jedynie do Starzaka i Kucia. Wystarcza czasu dla pozostałych?

Już w samym treningu szkoleniowiec ma mnóstwo do zrobienia. Przemyślenie każdych kolejnych zajęć, urozmaicanie ich. To czasochłonne i nie sposób prowadzić bardzo liczną grupę. Za wyższym poziomem sportowym powinien następować wyższy proces indywidualizacji. Kiedyś była radziecka szkoła w trójskoku. Dziesięciu zawodników szkoliło się jednakowo, a z nich zawsze dwaj, trzej wyskakiwali i prezentowali światowy poziom. U nas trener Starzyński miał jednego wielkiego Józefa Szmidta, więc musiał na niego chuchać i dmuchać. Podsumowując: nie mamy takiego potencjału, by szkolić wszystkich jednakowo i liczyć, że komuś się uda. Być może narażę się komuś, ale uważam, że im wyższy poziom sportowy tym wyższy powinien być stopień indywidualizacji.

Tak to funkcjonuje w pańskiej grupie? Jakie szanse na dołączenie do niej ma na przykład jakiś uzdolniony nastolatek?

Przed nikim nie zamykam drzwi, zostaną otwarte dopóty, dopóki będę trenerem. Chętnie współpracuję z każdym, kto jest w stanie zaakceptować warunki tej współpracy. Nie jestem osobą, która przychodzi na trening i mówi: macie robić to, to i to. Często, w trakcie zajęć, wprowadzam korekty. Podchodzę do każdego indywidualnie. Trenowałem i trenuję także dziewczęta i muszę przyznać, że praca z nimi jest bardzo ciekawa. Zarówno pod względem sportowym jak i psychologicznym.

Co zrobić, by juniorskie talenty, których mamy niemało, nie zniknęły, tylko zapewniły kontynuwację sukcesów polskiej lekkoatletyce po odejściu pokolenia Korzeniowskiego, Ziółkowskiego, Czapiewskiego, w później Pyrek, Plawgi czy Majewskiego?

Nie jest sztuką uzyskać z zawodnikiem wynik, gdy jest on bardzo młody. Wtedy zawsze pojawia się pytanie: co dalej? Są pewne konkurencje, szczególnie siłowe i wytrzymałościowe, w których zwiększenie objętości treningu powoduje znakomitą reakcję organizmu. Stąd wspaniałe wyniki młodzika, juniora. Ale czy taki zawodnik pojedzie w przyszłości na igrzyska, czy będzie reprezentował Polskę w innych zawodach międzynarodowych? Do tego powinniśmy dążyć, a nie eksploatować do maksimum młody organizm. Z drugiej strony byt niektórych trenerów z małych ośrodków jest uwarunkowany wynikami sportowymi młodzieży. I mamy ślepy zaułek. Jest jeszcze jedna sprawa: jeśli nadal będziemy działać na zasadzie: „ufajcie memu szkiełku i oku”, jak mawiał Jędrzej Śniadecki, to daleko nie zajedziemy. Należy zbudować pomost między teorią i praktyką. Sami praktycy i teoretycy powinni ustalić, czego by od siebie oczekiwali i co mogliby drugiej stronie zaoferować. Tutaj należy szukać rozwiązań. Dla dobra polskiego sportu.

Rozmawiał Rafał Bała

Powrót do listy

Więcej