Za kilkanaście dni minie rok od kiedy został Prezesem PZLA. Dr Jerzy Skucha podsumowuje pierwsze 12 miesięcy swojej kadencji, analizuje dokonania naszych sportowców, mówi o kłopotach i wyzwaniach na 2010 rok. Zapraszamy do lektury II części wywiadu.
Za kilkanaście dni minie rok od kiedy został Prezesem PZLA. Dr Jerzy Skucha podsumowuje pierwsze 12 miesięcy swojej kadencji, analizuje dokonania naszych sportowców, mówi o kłopotach i wyzwaniach na 2010 rok. Zapraszamy do lektury II części wywiadu wywiadu.
Czego zawodnicy mogą się spodziewać w 2010 roku od strony organizacyjnej, szkoleniowej?
Jest ściśle określone, co komu przysługuje. W szkoleniu centralnym mamy 400 zawodników zamiast 500, więc środki finansowe rozkładają się na mniejsza grupę. Będzie oczywiście elita, tzw. „Klub Polska Londyn 2012”, która pochłonie w 2010 roku więcej pieniędzy niż dotychczas.
Zaplanowaliście budżet na kolejny sezon, ogłosiliście listę zawodników wyznaczonych do szkolenia w sezonie 2010. Jest na niej niespełna 400 osób. To sporo mniej niż rok temu.
Owszem, dotychczas mieliśmy sytuację, w której szkolonych było ponad 500 zawodników, a ponad 100 trenerów jeździło na zgrupowania. Zdarzały się paradoksy, że na danym zgrupowaniu było więcej trenerów niż ćwiczących lekkoatletów. Teraz to się zmieniło. Zawodników jest blisko 400, co nie spowoduje obniżenia poziomu szkolenia w Polsce. Poza tym, trenerzy nie będą się o siebie przewracać na obozach. Nawet jeśli liczba szkoleniowców nie spadła drastycznie, to wprowadzamy rotacyjność. Na zgrupowanie będzie zawsze trener główny, a asystować będą mu raz jeden raz drugi trener współpracujący. Nie pięciu pomocników, z których każdy trenował swojego zawodnika. Z tym chcemy skończyć.
Nowy system szkolenia to dzieło Piotra Haczka. 32-latek, były znakomity czterystumetrowiec stał się główną postacią odpowiedzialną za niezwykle ważną dziedzinę w jednym z największych polskich związków sportowych. Nie obawiał się Pan powierzyć tak odpowiedzialnego stanowiska młodemu człowiekowi, który dotychczas zdobywał doświadczenie trenerskie raczej poza Polską?
Jestem bardzo zadowolony z jego pracy, robi wiele dobrego. Kiedy w kwietniu przedstawił swoją koncepcję znakomicie od strony technicznej, bardzo mi się spodobała. Jednak zarówno ja jak i moi koledzy zadawaliśmy sobie pytanie: piękna prezentacja, ale jak to będzie w praktyce? Wybraliśmy więc inną opcję. Następnie rozpoznawałem Piotra w Berlinie, podczas mistrzostw świata, gdzie był z ramienia szkockiego związku. Spotykaliśmy się na zapleczu głównej trybuny, by dyskutować różne kwestie. Widziałem, że wie o co chodzi, ma pomysł na uporządkowanie polskiej lekkoatletyki. To był drugi moment, który upewnił mnie w tym, że idziemy w dobrym kierunku. Wreszcie obserwacja tego co robi w ostatnim kwartale 2009. Dziś z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że powiedzenie mu funkcji dyrektora sportowego to była właściwa decyzja.
W jakim stopniu Haczek może liczyć na Pańską pomoc? Był pan przecież nie lada fachowcem, piastując kilka lat temu funkcję szefa szkolenia.
Piotr pracuje samodzielnie, sam podejmuje decyzje. Oczywiście mamy burze mózgów. Tak poważne kwestie wymagają przedyskutowania. Zdarza się, że przychodzi do mojego gabinetu i długo rozmawiamy. Są to zazwyczaj monotematyczne rozmowy. Staramy się zająć jakąś kwestią i do końca ją rozpracować. Ale zawsze mu powtarzam, że to on ma podejmować decyzje dotyczące szkolenia. Tak się zresztą dzieje.
I nigdy nie ma żadnych wątpliwości?
Niedawno na posiedzeniu Zarządu była sytuacja, że jeden z trenerów zwrócił się o przegłosowanie czegoś inaczej niż zostało zaplanowane w jego konkurencji przez dział szkolenia. Stanowczo zaapelowałem do członków Zarządu, by nie było żadnego głosowania. Jeśli już jednogłośnie obdarzyliśmy zaufaniem dyrektora sportowego to oznacza jednocześnie zobowiązanie w stosunku do niego. Jeśli popełni błąd, później go z tego rozliczymy. Nie chcę, żeby Haczek miał do czynienia z tym, co ja kiedyś przeżywałem, kiedy Zarząd przegłosowywał jakieś decyzje podjęte przez dział szkolenia.
Piotr Haczek (pierwszy z prawej) przeorganizował i zdynamizował dział szkolenia PZLA (fot. rb)
Piotr Haczek mówi otwarcie, że zamierza dużo jeździć po kraju, odwiedzać zawodników podczas zgrupowań. To dobry pomysł?
Oczywiście. Już w Berlinie pytał, czy jest możliwe, by nie był szefem zza biurka, ale żeby mógł brać udział w zgrupowaniach. To naturalne, powinien mieć kontakt z zawodnikami, trenerami. Ma doświadczenie jeśli szkolenie nawet z lepszej, bo zawodniczej strony. Zna nie tylko dobre ale i złe strony zgrupowań, pobytów na zawodach. Stara się układać pewne sprawy nie personalnie, tylko według określonych, ogólnych zasad. Na pewno nie zrobi wszystkiego naraz, bo wiele jest do zrobienia. Nie tylko określenie kto jak ma być szkolony, kto na jakich zasadach ma pracować, ale też kwestia systemu doskonalenia zawodowego.
Jest Pan więc pełen optymizmu, patrząc na dział szkolenia PZLA?
Coraz bardziej przekonuję się do tego szef szkolenia, który czuje potrzebę przedyskutowania czegoś jest lepszym wyborem niż rutynowany trener. Oceniając pierwsze miesiące pracy Piotra Haczka uważam, że wyznaczenie go na dyrektora ważnego, dużego działu to było bardzo dobre posunięcie. Trzeba przecież zaznaczyć, że do dawnego tzw. działu szkolenia został dołączony dział zagraniczny oraz dział sportowo-techniczny. On jest dyrektorem całości. Podzieliliśmy biuro Związku na dwie części: szkolenie i księgowość. Dwa większe, mocniejsze elementy. Z kilkoma osobami się rozstaniemy, jednocześnie są nowe twarze w biurze. Staramy się wprowadzić do Związku świeżą krew. Ogólnie mówiąc – zmiana struktury, sposobu pracy, wizerunku centrali.
Czego pan oczekuje od działu szkolenia i od dyrektora sportowego w najbliższym czasie?
Ta reorganizacja ma przynieść efekt w Londynie. Piotr skonstruował bardzo dobrą strukturę działu, nowe zależności, nowe nazewnictwo. Dajmy czas, by wszystko zafunkcjonowało, na razie wygląda znakomicie, ale na papierze. Również dlatego, że planujemy przeniesienie siedziby w miejsce, gdzie mielibyśmy lepsze warunki lokalowe. Ten dział musi być ulokowany w jednym miejscu, wtedy łatwiej o lepszą współpracę. Mam nadzieję na uporządkowanie spraw pod tym względem. A jeśli chodzi o samo szkolenie – konsekwencja w działaniu. Nowy dyrektor przyjął jakieś warunki brzegowe. Czasem trenerzy narzekają, że nie ustępuje. Ale robi tak, by wszystko mieściło się w jakichś ramach. Skończyły się czasy, że przyjdzie znajomy i załatwi. Są zasady, według których należy postępować.
Plany na najbliższe lata, zwłaszcza po sukcesie w mistrzostwach świata w Berlinie, są ambitne. By je zrealizować trzeba sporo pieniędzy. Mogą one pochodzić z różnych źródeł...
Jeśli chodzi o środki państwowe – dostaliśmy informację, że otrzymamy na szkolenie większą kwotę niż dotychczas, z racji tego, że mamy ośmiu medalistów mistrzostw świata. Ale czekamy na ostateczną decyzję. Pojawiła się zapowiedź Ministerstwa Finansów, że sport dostanie w budżecie 2010 17,5% mniej środków niż w 2009 roku. Jestem jednak przekonany, że to nie może dotyczyć lekkiej atletyki.
To są środki na określone działania. A co z pieniędzmi na pozostałe cele?
Potrzeb jest mnóstwo, nie chcę ich hierarchizować. Niestety, nie możemy pomagać bezpośrednio klubom. Możemy jednak dofinansowywać okręgowe związki lekkoatletyczne. Chodzi o wynajęcie lokalu, zakup sprzętu, zatrudnienie sekretarza. Czyli o podstawową działalność.
Co więc z klubami?
Przepisy zabraniają bezpośredniej, finansowej pomocy. Możemy jedynie szkolić zawodników tych klubów. Niedawno pojawił się ciekawy pomył ministra Adama Giersza. To program „Talent”. Jeżeli widzimy ciekawego zawodnika, który nie mieści się w szkoleniu centralnym, zgłaszamy go do tego programu. Dostaje pieniądze na przygotowanie dla siebie i trenera. W poprzednim sezonie mieliśmy możliwość zgłoszenia dziesięciu takich osób. To program dla zawodników do 23 roku życia.
Drugie źródło finansowania to oczywiście środki sponsorskie. Czy po sukcesie w Berlinie łatwiej rozmawia się Wam na temat ewentualnego sponsoringu lekkiej atletyki?
Sponsorzy zazwyczaj patrzą na oglądalność. Siatkarska drużyna ligowa bardziej ich interesuje niż reprezentacja Polski w lekkiej atletyce, bo gra co tydzień, a lekkoatleci – jako reprezentanci - startują rzadziej. Sponsorzy doceniają nasze osiągnięcia, ale bywa że zasłaniają się tym, iż nakłady finansowe mogą się nie przełożyć na bezpośredni zysk dla firmy. Na szczęście nie wszyscy mają takie zdanie.
Jak zatem wygląda sytuacja ze sponsorami PZLA?
Będziemy odnawiać umowy, które mamy podpisane, a na początku stycznia 2010 podpiszemy nowe, z kolejnymi firmami. Mam nadzieję, że już wkrótce ogłosimy nazwę sponsora strategicznego PZLA. Oczywiście każdy sponsor jest mile widziany, ale chcielibyśmy mieć jedną, bazową firmę mocno nas wspierającą.
Od początku objęcia prezesury zjeździł Pan już chyba cały kraj.
Relacje z okręgami mamy dobre. Starałem się być wszędzie, rozmawiać ze wszystkimi. Nie tylko z prezesami. Spotykałem się też z prezydentami miast, wojewodami, marszałkami. Przeprowadzaliśmy bardzo konkretne rozmowy. Dobrze rozmawiało mi się np. z Prezydentem Gdyni, Wojciechem Szczurkiem. Krótko, konkretnie i o wszystkim. Ale są też rozmowy z władzami miast, które skupiają się na Euro 2012 i temat lekkiej atletyki odkładają na 2013 rok. Szkoda, bo są to duże miasta, które mogłyby inaczej traktować kwestię Królowej Sportu. W każdym razie wszędzie rozmawialiśmy przede wszystkim o inwestycjach.
To kolejna sprawa, którą chciałem poruszyć. Wiele osób narzeka na lekkoatletyczna infrastrukturę w kraju.
Trwają remonty i budowy stadionów. W Sandomierzu kilka miesięcy temu oddano do użytku piękny stadion. Na razie jest tam jedna utalentowana zawodniczka i dobre chęci środowiska. Liczę, że obiekt przyciągnie kolejne zainteresowane osoby. Malbork w tej chwili rusza ze stadionem, skończył Sieradz, ładny stadion z zapleczem powstał w Pucku.
Kiedy ruszy ambitny program „Orlik Lekkoatletyczny”?
Już w 2010 roku. Chodzi o boisko lekkoatletyczne z niewielkimi trybunami, cztery tory plus sześć na prostej, albo sześć plus osiem – w zależności ile kto ma miejsca. Wyznaczyliśmy 21 miejsc, które mają otrzymać takie obiekty. Są to różne pod względem wielkości miejscowości. Na liście widnieją Warszawa i Wrocław, ale z drugiej strony np. pomorska wieś Borzytuchom, gdzie jest dobre środowisko lekkoatletyczne. Tamtejsi trenerzy bardzo wiele robią i męczą się bez odpowiedniej infrastruktury.
Prezes PZLA, Jerzy Skucha, w trakcie pracy w biurze Związku (fot. Adam Nurkiewicz/www.mediasport.pl)
Po styczniowych wyborach zaszły bardzo poważne zmiany w Zarządzie PZLA. Czy dziś wszyscy są głęboko zaangażowani w jego prace?
Jedni mają pomysły, inni są mniej aktywni. Ala na posiedzeniach Zarządu odbywa się autentyczna dyskusja, nie ma rzeczy odgórnie postanowionych i bezdyskusyjnie przegłosowanych. Analizujemy różne kwestie, wypracowujemy najlepsze rozwiązania. To główna różnica w stosunku do poprzednich władz. Jeśli jednak weszłaby w życie nowa ustawa, która ogranicza liczbę członków Zarządu do 12, to należałoby to przyjąć ze zrozumieniem. Na razie trwają nad nią prace.
Niedawno Robert Korzeniowski rozstał się z funkcją dyrektora w Telewizji Publicznej. Czy jest pomysł na wykorzystanie jego doświadczenia i umiejętności dla dobra polskiej lekkoatletyki?
Robert jest pełnomocnikiem Związku ds. kontaktu z europejską i światową federacją, będzie miał nasze poparcie w wyborach do Rady European Athletics oraz do Rady IAAF. Ma takie szanse. Teraz będzie mógł więcej czasu poświęcić na te działania.
Co z wizytówkami polskiej lekkiej atletyki na forum międzynarodowym? Chodzi o mityngi organizowane w naszym kraju.
Szczycimy się tym, że wśród kilkunastu mityngów europejskich w klasie premium są aż trzy polskie. To ewenement na skalę europejską. Z drugiej strony nie mamy jednak mityngu IAAF-owskiego, nie mówiąc już o zawodach z cyklu Diamentowej Ligi. Ale do tego potrzebny jest ogromny budżet.
A co z zawodami rangi mistrzowskiej? Są ambitne plany na kolejne lata...
Owszem. Bardzo aktywna w tej materii jest Bydgoszcz. Wystąpiła o organizację Drużynowych Mistrzostw Europy oraz Młodzieżowych ME. Planujemy też Halowe Mistrzostwa Europy w 2015 roku w Łodzi. Złożyliśmy już odpowiednią aplikację do europejskich władz.
Podsumowując – jak Pan oceni działalność PZLA pod względem organizacyjnym. Jest Pan usatysfakcjonowany?
Dużo zostało zrobione. I co najważniejsze, mam jeszcze zapał, by zrobić więcej. Najtrudniejsze w tym roku nie były zmiany kadrowe i przygotowanie reprezentacji, ale walka z zadłużeniem Związku. Udało się wiele zrobić. Nie wiem, czy to brak rozeznania, czy świadome wprowadzenie w błąd. W każdym razie deklaracja na zjeździe przed rokiem, mówiąca o zadłużeniu na poziomie 300 tysięcy złotych okazała się zupełnie nieprawdziwa. Dług był 12 razy większy. Dla nas, nowych władz był to szok. Brakowało ogromnych pieniędzy, żeby pokryć zadłużenie. A oczywiście nie można tego robić ze środków państwowych. Po 12 miesiącach z wieloma instytucjami się uporaliśmy, spłaciliśmy zadłużenie, albo umówiliśmy się na spłatę w ratach. Można powiedzieć, że ten temat się kończy. Ogromną satysfakcję przyniesie dzień, w którym stwierdzimy, że jesteśmy na poziomie zero i coś budujemy, a nie martwimy się o załatanie dziur.
Czy to nastąpi przed mistrzostwami Europy 2010?
Musi.
Rozmawiał Rafał Bała