....
Niedawno Szost zadziwił lekkoatletyczny świat, zajmując drugie miejsce w maratonie Lake Biwa w japońskim Otsu. Nie chodzi o pozycję, na której się uplasował, ale o czas jaki osiągnął. 2:07:39 to nowy rekord Polski (poprzedni od 2003 roku należał do Grzegorza Gajdusa i wynosił 2:09:23) i drugi w obecnym sezonie rezultat osiągnięty na tym dystansie przez Europejczyka (szybszy o 9 sekund jest urodzony w Demokratycznej Republice Konga, a reprezentujący Francję Patrick Tambwe).
Henryk Szost zapewnił sobie udział w igrzyskach olimpijskich w Londynie już w październiku ubiegłego roku, osiągając we Frankfurcie rezultat 2:09:39. Bieg maratoński w stolicy Wielkiej Brytanii zaplanowano na ostatni dzień igrzysk - 12 sierpnia. Jakie plany związane z tą imprezą ma Henryk Szost?
- Wynik, jaki osiągnął Pan w Japonii to znakomity prognostyk przed londyńskimi igrzyskami.
- Oczywiście, to moja docelowa impreza, na niej się skupiam. Cieszę się, że wyszedł mi tak dobry start. W Londynie raczej nie ma co liczyć na podobny czas, bo w trakcie igrzysk biegnie się typowo na miejsca, ale w sierpniu liczę na taką samą, albo nawet wyższą formę niż w marcu.
- Ja przygotowywał się Pan do obecnego sezonu, skąd tak znakomita dyspozycja?
- To był mój dziesiąty maraton, a ósmy ukończony. Na pewno to osiągnięcie było konsekwencją długoletniego cyklu przygotowawczego. Nie jest tak, że nagle wystrzeliłem z wynikiem. Mój progres wynikowy był przecież widoczny. Najpierw pobiegłem 2:11, później 2:10, następnie 2:09. Te czasy co roku się powtarzały. W Japonii trafiłem na optymalny bieg, bardzo dobrze się czułem. Zdecydowała dyspozycja dnia i trafiłem w dziesiątkę. Na pewno pomogło mi to, że biegłem w czołowej grupie, psychicznie mnie to podniosło. Trzymałem się z przodu, z Kenijczykami, a nie tułałem się na 15-20 pozycji. Co niezwykle istotne, udało mi się wytrzymać ten maraton pod względem fizycznym. Mówi się, że maraton zaczyna się od 30. kilometra. Do tego momentu w Japonii biegło sporo osób, główne roszady zaczęły się później. Kenijczycy zaczęli rwać stawkę i grupa się podzieliła. Z białych zawodników zostałem z nimi tylko ja. Tak się to dobrze potoczyło, że ruszyłem do przodu, postawiłem wszystko na jedna kartę i udało się. Czasem ryzyko się opłaca.
- Większość maratończyków skupia się na biegach komercyjnych, bo tam są możliwości zarobienia dużych pieniędzy, bicia rekordów. Na igrzyskach maraton jest specyficzny. Nie będzie nieograniczonej liczby Kenijczyków, czy Etiopczyków. Liczą się tylko zajmowane pozycje, nie ma pogoni za rekordami i dodatkowymi premiami. To również szansa dla Europejczyków.
- Oczywiście, w Londynie Kenijczycy wystawią w maratonie trzech mężczyzn i trzy kobiety. Trzeba jednak pamiętać, że w barwach innych krajów też będą zawodnicy, którzy pochodzą z Kenii. Poza tym znakomici biegacze z innych krajów Afrykańskich. W sumie pewnie ze 30 osób. Trzeba się z tym liczyć. Jedno jest pewne: obsada będzie bardzo mocna. Ale to są igrzyska olimpijskie, wszystko jest możliwe. Nastawiam się na pierwszą ósemkę-dziesiątkę. To byłby spory sukces. Jeśli będzie lepiej - będę się bardzo cieszył. Ale na razie nie mogę składać żadnych konkretnych deklaracji. Na pewno przygotuję się optymalnie.
- Klimat w Londynie powinien być tam bardziej sprzyjający niż w Pekinie, Atenach, itd.
- Londyn to przecież miasto europejskie i na pewno będzie można biec na 100 procent swoich możliwości. W gorącym klimacie trzeba sobie zawsze zostawić jakąś rezerwę, żeby wytrzymać do końca dystansu. Choć sierpień to środek lata, klimat i tak będzie dużo bardziej sprzyjający maratończykom. W Pekinie przeżyłem agonię... właśnie ze względu na wysoką temperaturę i ciężkie powietrze. Ponad 30 stopni ciepła, 80 procent wilgotności. W tych warunkach pokonałem swój trzeci maraton. Zapłaciłem wysoką cenę. Ale człowiek uczy się na błędach. Mój czas nauki już minął, muszę wyciągnąć z tego wnioski i skupić się na tym, by pobiec w Londynie jak najlepiej taktycznie.
- Co według Pana jest najtrudniejsze w maratonie? Te kryzysy, które pojawiają się na trasie, a może przygotowania do biegu?
- Mimo wszystko, najcięższe są przygotowania. Sam maraton to już dystans, do którego organizm jest przygotowany. Może dla niektórych sformułowanie "42 kilometry 195 metrów" brzmi nieosiągalnie. Jednak dla profesjonalnego zawodnika jest to dystans do przebiegnięcia. Dlatego wydaje mi się, że najtrudniejszy jest środkowy etap przygotowań. Wtedy treningi są ostre, śruba treningowa przykręcona jest na maksa. Pracuje się na ekstremalnym wysiłku i zmęczeniu. Nie dość, że kilometraż jest duży, to akcenty, na które kładzie się nacisk są długie, męczące. Treningi zabierają 2-2,5 godziny, a później oczywiście tego samego dnia jeszcze drugi trening. Często człowiek walczy sam ze sobą, nogi bolą niemiłosiernie. Najcięższe jest to wyczekiwanie, ostatnie dwa tygodnie przed maratonem. Trening potrafię znieść, ale w głowie kłębi się wtedy dużo myśli, dochodzi stres. Poza tym na tydzień przed biegiem stosuję specjalną dietę, popularną wśród maratończyków. Dieta białkowo-węglowodanowa. Pierwsze 3-4 dni ładuje się samo białko, czyli sery, mleko. Nie daje się organizmowi energii w postaci cukrów i węglowodanów. Człowiek jest wycieńczony ekstremalnie, bo przy tym wszystkim normalnie robi się przecież trening. Odchodzi ochota do życia. Później, od środy zaczyna się normalne spożywanie węglowodanów. Organizm dostaje zastrzyk energii. To trochę takie oszukiwanie własnego ciała i umysłu. Gromadzi się więc maksymalną ilość energii, żeby wystarczyło na cały dystans. A zatem najbardziej uciążliwa jest ta dieta i najdłuższe treningi. Trenuję sam, trzeba mieć silną wolę, żeby to wszystko ze sobą współgrało.
- Na razie rekord świata w maratonie wynosi niewiele ponad 2 godziny i 3,5 minuty. Myśli Pan, że w najbliższych latach ktoś złamie magiczną barierę 2 godzin?
- Ciężko powiedzieć. W najbliższej przyszłości raczej nie. Chociaż, Kenijczycy są w znakomitej formie, prawie każdy duży maraton kończą z wynikiem w granicach rekordu świata. Jest ich coraz więcej. Na pewno powinniśmy zmienić podejście do nich, nie myśleć, że to ludzie z dzikiego lądu, którzy biegają sobie koło szałasu i wygrywają maratony. Byłem w Kenii dwa razy, widziałem co robią. Oni są bardziej profesjonalnie przygotowani do każdego maratonu niż jakakolwiek inna nacja. W grę wchodzą bardzo duże pieniądze, menedżerowi tworzą swoje grupy. W samym Iten biega około 150-200 osób na jednym treningu! A wiadomo, że to nie jest największy w tym kraju obóz treningowy. To profesjonalny system treningowy, suplementacja na najwyższym poziomie. Kenijczycy są wyczynowcami, którzy biegają i są "hodowani" przez menedżerów europejskich, by wygrywać największe maratony na świecie.
- Mimo to, biali też mają szansę...
- Oczywiście, szansę ma każdy, dopóki podejmuje walkę. Trzeba więc walczyć do końca.
- Ma Pan w planach starty w tych największych maratonach - w Europie czy w Stanach Zjednoczonych?
- Na razie ciężko powiedzieć. Teraz w mojej głowie jest tylko i wyłącznie Londyn. To będzie najważniejszy start w moim życiu. Chciałbym tam pobiec bardzo dobrze. Jeśli wszystko się uda, będą to moje drugie z rzędu igrzyska. Niewielu maratończykom udaje się tak kontynuować karierę.
- Na koniec sięgnijmy do... początku Pańskich związków ze sportem. Zaczęło się chyba od biegów narciarskich, a formę fizyczną budował Pan, pracując przy wyrębie lasu. Czy to prawda?
- Całe życie przygotowało mnie do tego, że dziś biegam tak jak biegam. Mam nadzieję, że ten poziom uda się utrzymać. Narty biegowe z pewnością pomogły. Później startowałem w biegach górskich, ulicznych, następnie wszedłem na bieżnię. Podchodziłem więc do tego wszystkiego trochę... od tyłu, ale z pewnością siłowo i wytrzymałościowo droga przebyta w ten sposób dała mi bardzo dużo. Może też ta praca, którą kiedyś wykonywałem w lecie też przyczyniła się do dzisiejszych sukcesów...
Foto:bieganie.pl