Karolina Jarzyńska już jesienią ubiegłego roku uzyskała bardzo dobry wynik, dający jej prawo startu w olimpijskim maratonie. W sezonie 2012 potwierdziła wysoką formę występami w półmaratonie i teraz skupia się już tylko na przygotowaniach do igrzysk w Londynie.
Karolina Jarzyńska już jesienią ubiegłego roku uzyskała bardzo dobry wynik, dający jej prawo startu w olimpijskim maratonie. W sezonie 2012 potwierdziła wysoką formę występami w półmaratonie i teraz skupia się już tylko na przygotowaniach do igrzysk w Londynie.
- Takie było założenie, by już w sezonie 2011 wypełnić minimum w maratonie i w roku olimpijskim nie startować przed igrzyskami w żadnym biegu na tym dystansie?
- Tak. Wynik 2:27, który nabiegałam w 2011 roku Jokohamie trafił się w idealnym momencie. Tak właśnie z trenerem planowaliśmy, żeby mieć spokojną głowę i bez stresu przygotowywać się do igrzysk. Rok 2012 miał być już bez maratonu, oczywiście aż do sierpnia w Londynie. Ta sztuka nam się udała, w pewnym sensie zrealizowaliśmy nasz plan. Teraz skupiamy się na krótszych dystansach. Dwa półmaratony, które biegałam w bieżącym roku naturalnie także nie były dziełem przypadku, tylko elementem większego planu. Chcieliśmy potraktować tę wiosnę właśnie takimi startami. Okazało się, że moja dyspozycja jest dobra. Potem miałam krótsze starty. Wyniki pokazują, że jesteśmy na dobrej drodze.
- Dobre wyniki osiągałaś w Europie ale również na innych kontynentach. Jakie są tu różnice jeśli chodzi o klimat i jego wpływa na długodystansowców? W Londynie pogoda może być waszym sprzymierzeńcem.
- To prawda, londyński klimat powinien działać na nasza korzyść. Barcelona i mistrzostwa Europy w 2010 roku pokazały, że w ekstremalnych warunkach nie radzę sobie. Oczywiście spodziewaliśmy się właśnie takich warunków w Hiszpanii, ale staraliśmy się na nie przygotować. Niestety, mój organizm sobie tam nie poradził. Ale jeśli chodzi o Londyn, są szanse na to, że pogoda będzie tam w miarę optymalna. A to byłby dla mnie duży plus. Nie ukrywam, że wolę, gdy jest trochę zimno, lubię nawet gęsią skórkę. Taka pogoda mi odpowiada, więc do startu w Londynie podchodzę z wielkim optymizmem. Na pewno nie powtórzy się Barcelona.
- Londyn to nie Barcelona również z tego względu, że tu przyjdzie Ci rywalizować nie tylko z Europejkami, ale i ze znakomitymi biegaczkami z Afryki. Kenijki już pokazują, że są w wielkiej formie, osiągają niesamowite wyniki. Są w stanie utrzymać taki poziom do igrzysk, do tego najważniejszego startu?
- Maratony olimpijskie rządzą się swoimi prawami. Oczywiście pogoń za kwalifikacją olimpijską wśród Kenijczyków i Kenijek, jaka miała miejsce podczas maratonu londyńskiego była niesamowita. Ale ten maraton był stosunkowo niedawno. Zawodniczki, które okazały się tam najlepsze mają już niewiele czasu, by się zregenerować i rozpocząć nową pracę, nakierowaną na podobną formę w olimpijskim starcie. Prawda jest taka, że letni termin tych wielkich światowych imprez jest dość trudny dla wszystkich maratończyków. Trzeba pamiętać, że my biegamy maratony wiosną lub jesienią. A igrzyska przypadają na środek lata. Więc termin z pewnością będzie miał wpływ na końcowe wyniki. Po prostu trudniej się przygotować na lato.
- Jak więc zmieniają się przygotowania długodystansowców, kiedy mają w danym roku
w perspektywie ważną letnią imprezę?
- Generalnie już od początku 2011 roku myśl szkoleniowa mojego trenera, Zbigniewa Nadolskiego była nakierowana na to, żebym osiągała najwyższą formę na sierpień. Zaczęliśmy więc trenować bardzo zachowawczo. To że nabiegałam teraz 1:10:58, a więc tylko 20 sekund wolniej od własnego rekordu Polski, to że mam całkiem niezłe prędkości wyjściowe – tak naprawdę nie oznacza jakiejś wielkiej formy. Po prostu trening jest tak sterowany, aby dyspozycja przyszła za kilka miesięcy. Przyznam, że to co się teraz dzieje,
w pewnym sensie trochę nas zaskakuje. Bo jeszcze nie wykonałam naprawdę ciężkiej pracy treningowej.
- Jak będą wyglądały najbliższe tygodnie i miesiące, które pozostały do olimpijskiego startu? Co z treningami?
- Najpierw trzy tygodnie w Sankt Moritz. Ale to też dość delikatny obóz. Trenerowi chodzi
o to, bym zrobiła więcej kilometrów, ale jeszcze bez ciężkich obciążeń treningowych. Mam „chwycić trochę zdrowia” w górach. Mam w plamach start w Warszawie, 2 czerwca
w otwartych mistrzostwach Polski na 5 km na ulicy, a później na 7 tygodni udam się w góry do Kolorado. Wrócę na 2 tygodnie przed olimpijskim maratonem. To już taktyka sprawdzona
w poprzednich latach. Zazwyczaj na 2 tygodnie przed docelową imprezą miałam start w półmaratonie, ale nie wiem, czy uda się zrealizować taki start przed Londynem. Jeśli nie,
to być może pobiegnę na 10 mil w Kanadzie i to byłby koniec zgrupowania w Ameryce Północnej.
- Oczywiście bieganie maratonów komercyjnych różni się od startów w dużych imprezach. Jak trzeba podejść do mistrzowskiej imprezy od strony psychologicznej?
- Przyznam szczerze, że nie mam w tej kwestii wielkiego doświadczenia. Biegałam tylko przecież tylko w mistrzostwach Europy w Barcelonie i mistrzostwa świata w półmaratonie. Nie jestem więc „obiegana” w takich imprezach. Jednak dla mnie każdy maraton, mniejszy czy większy, jest wielkim wydarzeniem, wywiera na mnie duże, trochę stresujące emocje.
- A w którym momencie mija ten stres?
- Te wszystkie emocje związane z lękiem i niepewnością mijają od razu po strzale. Wtedy człowiek się wyłącza, skupia się na zadaniu, jakie ma do wykonania. Chodzi mi bardziej
o stres dzień przed startem i poranek w dniu startu. To zawsze jest dla mnie duże przeżycie. Czas, który najchętniej chciałabym spędzić sama, w odosobnieniu. Ale kiedy już pada strzał staram się skupić tylko i wyłącznie na realizacji planu.
- Twój rekord życiowy jest gorszy od rekordów najszybszych zawodniczek świata. Kiedy ruszasz na trasę i czujesz się dobrze, nie masz ochoty pójść mocno z prowadzącymi biegaczkami z Afryki? To oczywiście wiąże się z dużym ryzykiem, bo w dalszej części dystansu to może drogo kosztować. Pytanie, co wtedy decyduje o tym, że trzymasz się swojego tempa, ustalonej taktyki?
- Na pewno chciałoby się zaryzykować. Zresztą, wszystkie maratony, które do tej pory przebiegłam nie były planowane na jakiś konkretny wynik. Nie mamy z trenerem takiego zwyczaju, że siadamy i ustalamy szczegółowo w ile pobiegnę 10 kilometrów, a w ile połówkę itd. Trener ma do mnie zaufanie i te decyzje ja podejmuję już na trasie. Nie boje się szybkiego biegu. Wszystkie swoje maratony zaczynałam na lepsze wyniki niż to, co kończyłam na mecie. Szłam więc odważnie. Liczyłam się z ryzykiem, ale wierzyłam,
że wytrzymam takie tempo. I sukcesywnie granica mojej wytrzymałości zaczęła się przesuwać, potrafię już utrzymać dystans niemal do mety. Co prawda jeszcze w końcówce troszkę mi brakuje, ale wynik z Jokohamy – 2:27 – pokazał, że warto ryzykować. Nie można biec zachowawczo i planować konkretnego czasu na „połówkę”. Trzeba pójść odważnie.
Ja po prostu nie kalkuluję, decyzje podejmuję w czasie biegu. Myślę, że tak samo będzie
w Londynie. Zobaczymy, jak się ułoży bieg. Oczywiście tam nie będzie pacemakerów, nie będzie ułożonego biegu. Ale to też może być plus dla mnie. Bo ja te prawie wszystkie swoje maratony przeleciałam jednak bez pacemakerów. Na igrzyskach dam z siebie wszystko, zobaczymy, jaka będzie dyspozycja dnia.
- Na pewno Afrykanki będą chciały rozerwać stawkę, pójść do przodu swoją, kilkuosobową grupą, mocnym tempem.
- Pewnie tak, ale pamiętajmy, że to też są tylko ludzie. Też mają kryzysy, gorsze dni. Czasem mętlik w głowie i stres. Myślę, że dopóki stajemy na starcie, wszyscy mamy szansę. Przyświeca mi jeden cel: chcę zrealizować siebie. Jeśli dam z siebie wszystko…
- No właśnie, na co to wystarczy w Londynie?
- Ciężko powiedzieć. Marzy mi się pierwsza dwunastka, a co będzie to zobaczymy.
- Henryk Szost i Marcin Chabowski też wypełnili olimpijskie normy w maratonie. Świadomość, że ostatnio na tym dystansie Polacy osiągają dobre wyniki musi wpływać pozytywnie również na Ciebie.
- Oczywiście mnie to cieszy, fajnie, że ruszyło się coś w naszym maratonie, głównie męski, bo kobiecych wyników jeszcze nie ma, ale trzeba się skupić na swojej pracy, na swoim biegu.
- A jakie uczucie towarzyszyło Ci, kiedy zakwalifikowałaś się na igrzyska?
- Już sama nominacja olimpijska to oczywiście duże przeżycie. Aczkolwiek pojadę do Londynu, żeby walczyć o coś więcej, sam udział mnie nie zadowala. Chcę wypaść jak najlepiej, od dawna wszystko podporządkowuję temu celowi.
- Życzymy więc powodzenia. Powiedz jeszcze na koniec jak trafiłaś do lekkoatletyki?
- Tak jak większość obecnych zawodników. Nauczyciel WF-u zauważył moje predyspozycje. Powolutku próbował mnie wciągnąć w bieganie. To było już dość późno, bo dopiero w wieku 17 lat zaczęłam tak naprawdę zajmować się bieganiem, czyli trenować 3 razy w tygodniu. Ale dzięki temu, że tak długo zwlekałam, jestem tu gdzie jestem. A więc mam 30 lat, optymalny wiek na dobry wynik w maratonie. Nie jestem wyeksploatowana, w zasadzie 13 lat stażu treningowego, z tym że te pierwsze lata były stosunkowo zabawowe. W każdym razie od początku moim celem były biegi długie. Na początku 3-5 kilometrów, z czasem to się wydłużało. A pod skrzydłami Zbyszka Nadolskiego był to już półmaraton i maraton. Oczywiście nie zapominam, że jeśli chcę być dobra w maratonie to musze być dużo szybsza na krótszych dystansach. Cały czas próbujemy szukać prędkości. To chyba dobra droga. Wierzę, że z tej prędkości będę wkrótce znacznie szybciej biegała maraton.
Foto: Aleksandra Szmigiel bieganie.pl