Przed laty Rafał Sikora był jednym z najzdolniejszych polskich chodziarzy młodego pokolenia, zajął m.in. 7. miejsce w MŚ juniorów młodszych w Sherbrooke. Wcześniej chciał kontynuować rodzinne tradycje i marzył o piłkarskiej karierze. Postawił jednak na sport indywidualny i to w najbardziej ekstremalnym – jeśli chodzi o lekkoatletykę – wydaniu, czyli chód na 50 km.
W tym roku Rafał Sikora ma drugi (po Łukaszu Nowaku), a biorąc pod uwagę poprzedni sezon – trzeci (także po Rafale Fedaczyńskim) wynik w Polsce na tym najdłuższym olimpijskim dystansie (3:46:52). To jednocześnie 13. rezultat na światowych listach. Jeśli chodzi o „50-tkę” kwalifikacje do ekipy olimpijskiej na Londyn dobiegły już końca, a więc Sikora ma pewny udział w tej imprezie. Niedawno wrócił z Sarańska, gdzie w zawodach Pucharu Świata był 14.
- Cały czas wierzę w siebie, współpracuję przecież z jednym z najlepszych trenerów, który kiedyś był współtwórca sukcesów Roberta Korzeniowskiego, czyli z Krzysztofem Kisielem. Bardzo profesjonalnie układa trening mnie i Łukaszowi Nowakowi, a my te założenia realizujemy w stu procentach.
- Przed rokiem w mistrzostwach świata w Daegu zająłeś 13. miejsce, teraz na Pucharze Świata w Sarańsku byłeś 14. Czasy też zbliżone – w Korei 3:50:24, w Rosji 3:51:43.
- Owszem, ale to dwa całkiem różne starty. Trasa trasie nierówna, pogoda też była inna. W Daegu mieliśmy na przykład dużą wilgotność powietrza. Zająłem trzynaste miejsce. Wtedy czułem niedosyt, ale z perspektywy czasu wydaje mi się, że nie było źle. Oczywiście liczyłem na trochę więcej. W każdym razie, tegoroczny start i wynik to dobry prognostyk przed igrzyskami. Tym bardziej, że obaj z Łukaszem mamy jedne z lepszych rezultatów, jesteśmy w czołówce światowej. Wiadomo, przed nami tzw. „stara gwardia”. Jednak wydaje mi się, że po igrzyskach w Londynie nastąpi w chodzie wymiana pokoleń.
- Ale chyba Rosjanie wciąż pozostaną chodziarska potęgą?
- Oczywiście, to jest spowodowane uwarunkowaniem jakie mają w swoim kraju w kwestii szkolenia chodziarzy, dopływem nowych zawodników. Ale z niektórymi nazwiskami, dominującymi w poprzednich latach na świcie, pewnie trzeba się będzie pożegnać. Już w Sarańsku mistrz świata z ubiegłego roku, Siergiej Bakulin ukończył zawody z czasem 3:46:14, czyli na poziomie mojego rekordu życiowego. On oczywiście jeszcze będzie długo startował, bo ma dopiero 25 lat, ale okazuje się, że Rosjanie aż tak bardzo nam nie uciekają. Tym bardziej, że dwóch młodych Rosjan udało mi się na końcówce trasy w Sarańsku wyprzedzić, więc wszystko zmierza w dobrym kierunku.
- W tym roku masz już w nogach dwie pięćdziesiątki. Jak wygląda regeneracja po takich ekstremalnych startach?
- Nie ma problemu, spokojnie zdążę się zregenerować do czasu startu w Londynie. Oczywiście muszę bardzo mądrze rozplanować trening, odpoczynek, sen. Wszystko w odpowiednich proporcjach. Ważna jest też odnowa biologiczna, nad którą czuwa były sprinter, a obecnie fizjoterapeuta, Paweł Ptak. Ale wszystko powinno być dobrze, bo koncentruję się na jasno sprecyzowanym celu.
- Wracając do zawodów w Sarańsku. Zająłeś tam 14. miejsce, choć do ostatnich kilometrów byłeś znacznie wyżej. Co się stało?
- Założenie było takie, by kontrolować sytuację na trasie. Dla nas te zawody były ostatnimi w procesie kwalifikacji na igrzyska jeśli chodzi o chód na 50 km. Walczyliśmy więc nie tylko o wysokie miejsca w PŚ, ale mieliśmy wewnętrzną rywalizację, między Polakami, o miejsce w reprezentacji olimpijskiej. Łukasz Nowak ma najlepszy w tym sezonie wynik w Polsce, ja drugi, Rafał Fedaczyński ma jeszcze lepszy rezultat z poprzedniego sezonu, z którego też zalicza się wyniki w kontekście igrzysk. Dlatego założenie na Sarańsk było proste: iść swoje i kontrolować, czy inni koledzy z kadry nie zdołają tam przebić naszych rezultatów. Po 35. kilometrze, kiedy byłem na 6-7. pozycji trener Kisiel krzyknął mi, że mam już pewny start w igrzyskach. Rafał Augustyn nie mógł już osiągnąć lepszego czasu niż mój tegoroczny, natomiast Grzesiek Sudoł zszedł z trasy. Należało więc dokończyć zawody luźniej, treningowo. Zwolniłem i dlatego wyprzedziło mnie kilku rywali. Natomiast Łukaszowi trener nakazał zejście z trasy. Co by było, gdybym mocno szedł do mety? Prawdopodobnie skończyłoby się to dla mnie bardzo źle, bo byłaby to druga mocna „50-tka” w krótkim odstępie czasu.
- Nie miałeś ochoty, żeby jednak pójść mocno do końca i zająć w Sarańsku wysokie miejsce?
- Oczywiście, że miałem takie myśli. Ale moją wadą jest to, że zwykle za wcześnie chciałbym ruszać do przodu. A przecież swoimi siłami trzeba mądrze rozporządzać. Na poważnych, mistrzowskich imprezach będzie się liczyło ostatnich 5-8-10 kilometrów. Trzeba pamiętać, że jeśli czołówka ruszy szybciej, a ja będę kontrolował czas, tak jak w Sarańsku, to będę ich dochodził. Tak jak w Sarańsku, gdzie pięciu Rosjan ruszyło na wynik w granicach 3:40, a na 43. kilometrze dwaj z nich nie istnieli, wyprzedziłem ich. Tempo z 20-30 pierwszych kilometrów „zabiło” ich. „50-tka” rozgrywa się na ostatnich 10-15 kilometrach. Do połowy dystansu nie ma się co obawiać, ani kogo straszyć.
Rafał Sikora na trasie chodu podczas MŚ w Daegu (foto Marek Biczyk)
- Przed Tobą igrzyska olimpijskie, startowałeś już w mistrzostwach świata. Jak na tak dużych imprezach zachowują się sędziowie? Czy są jakoś szczególnie wyczuleni na techniczne błędy? Dyskwalifikują więcej zawodników niż na innych zawodach?
- To zależy od różnych czynników. Jeśli kogoś poniesie ułańska fantazja na samym początku to pewnie sędziowie będą chcieli wyeliminować złą technikę, żeby następne odcinki były już chodzone poprawnie. Ale ja i Łukasz nie mamy większych problemów z techniką i ze stresem, który potęguje błędy. Współpracujemy z psychologiem, doktorem Krzysztofem Kałużnym, który bardzo nam w tej kwestii pomaga. Jesteśmy dobrze przygotowani do takiej sytuacji. Technicznie nie jest źle, ale oczywiście dobrze, że również pod tym względem jest co poprawiać. Gdybym był idealnym zawodnikiem, nie byłoby już rezerwy, którą można by w kolejnych startach wykorzystywać. A tak – technika pójdzie do przodu, popracujemy nad poszczególnymi kilometrami, przyśpieszymy prędkości i wyniki będą coraz lepsze. Uważam, że w najbliższych latach jesteśmy w stanie nawiązać do tradycji Roberta Korzeniowskiego.
- Trenujecie razem z Łukaszem pod okiem tego samego trenera, macie podobne warunki fizyczne, choć Łukasz jest wyższy…
- Tak, ma 194 centymetry wzrostu i jest najwyższym profesjonalnym chodziarzem na świecie. Ja mam 187 cm, więc też do niskich nie należę. Na pewno u tak wysokich zawodników trudniej o odpowiednią koordynację.
- A który z was jest bardziej odporny na duże obciążenia treningowe?
- Naszą siłą jest to, że jesteśmy na tym samym poziomie. A to idealna sytuacja do codziennych treningów. Świetnie ze sobą współpracujemy, również na trasie, podczas startów. Ale wtedy współpraca obowiązuje do któregoś kilometra, później ten, kto danego dnia jest mocniejszy, idzie do przodu. Słabszy próbuje gonić. Nie widzę lepszego partnera do treningu. Podobną współpracę widać u Rosjan. Inne reprezentacje nie mają dwóch zawodników na równym, wysokim poziomie, wiec ich zawodnicy chodzą raczej pojedynczo.
- Jak zaczynałeś przygodę z chodem sportowym?
- Na początku była piłka nożna, grałem w ataku, ale i na bramce spisywałem się dobrze. Chciałem się do stać do Stali Mielec. Mój tata, Edward, był pierwszoligowym zawodnikiem tego klubu, ale w czasach Laty, czy Szarmacha nie mieścił się w pierwszym składzie. Chciałem nawiązać do jego tradycji. Po wspólnych rozmowach doszliśmy do wniosku, że moim przeznaczeniem jest sport indywidualny. W drużynie trzeba skomponować wielu zawodników na dobrym poziomie. W dyscyplinach indywidualnych wszystko zależy od poświęcenia, determinacji jednego zawodnika. Tata stwierdził, że już za późno, bym jak 12-13-latek zajmował się na poważnie piłką. W szkółkach piłkarze trenują od 6-7 roku życia. Zanim nadrobię umiejętności techniczne i koordynacyjne będzie już za późno. Zdecydowałem się więc na bieganie. Pewnego razu do mojego gimnazjum w Borowej przyjechał trener Józef Wójtowicz, który wychował wielu liczących się dziś i w przeszłości polskich chodziarzy. Kazał nam iść chodem sportowym. Każdy wiedział, jak robi to Robert Korzeniowski, jednak nie potrafiliśmy tego sami zademonstrować. Mnie się to specjalnie nie spodobało. Ale za namową trenera Wójtowicza pojechałem na pierwsze zawody. Nie ukończyłem ich, bo… rozwiązały mi się sznurówki butów, potknąłem się, przewróciłem i nie ukończyłem rywalizacji. To były zawody na 3 kilometry pod nazwą „Gwiazdka z Robertem Korzeniowskim” w 2001 roku. Na szczęście nie zraziłem się, pojechałem na Memoriał Jerzego Sieczki, który w 1989 roku zginął tragicznie. Wygrałem te zawody, złapałem bakcyla i tak zostało. W kolejnych latach biłem rekordy Polski młodzików, juniorów młodszych, mistrzostwa Polski we wszystkich kategoriach juniorskich. Dziś jestem już na wysokim, międzynarodowym poziomie sportowym, udało mi się też pod względem organizacyjnym, bo jestem ambasadorem marki Under Armour i Motive. Gdybym miał jeszcze raz się decydować, podjąłbym taka samą decyzję.
- Swego czasu zdobyłeś złoto Olimpiady Młodzieży, teraz czeka Cię start w innych, znacznie poważniejszych zawodach pod olimpijskim szyldem. Ale już w 2008 roku byłeś bardzo blisko igrzysk w Pekinie.
- Tak. Wypełniłem normę kwalifikacyjną PZLA, ale wtedy był to czwarty wynik w Polsce, a jak wiadomo na igrzyskach startuje tylko najlepsza trójka.
- A jakie masz oczekiwania względem sierpniowego startu w Londynie? W porównaniu z ubiegłym rokiem masz więcej doświadczenia, a czy jesteś mocniejszy?
- Pewnie tak będzie, jeśli wykonam wszystkie założenia techniczne i w ostatnim okresie wykonam kilka dłuższych, 30-35-kilometrowych treningów. Wtedy będę mógł coś więcej powiedzieć. Zarówno ja jak i Łukasz jesteśmy w stanie powalczyć o pierwszą ósemkę, a nawet szóstkę. Jednak żeby tego dokonać musimy przejść mocny trening z odpowiednim wypoczynkiem, regeneracją. Najważniejsze, by dopisało zdrowie, byśmy realizowali odpowiednia taktykę na trasie.
- Czy Wasze obecne wyniki uprawniają do tego, by myśleć o wysokich miejscach na igrzyskach?
- Czemu nie. Przed laty z podobnymi rezultatami Robert Korzeniowski wygrywał igrzyska w Atlancie, czy w Sydney. Oczywiście świat poszedł do przodu, nikt nie będzie na nikogo czekał. Jeśli teraz przegapisz pociąg, nie wsiądziesz do niego, to on odjedzie bez ciebie.
- Ciągle jeszcze niektórzy ludzie widząc chodziarzy na zawodach, czy podczas treningów stukają się w głowę, nie rozumieją tej konkurencji.
- Polska to specyficzny kraj, tu większość ludzi nie zdaje sobie sprawy z naszego wysiłku, zaangażowania. Kiedy jedziemy do Hiszpanii, Meksyku czy Rosji odbiór jest zupełnie inny. Zawody w Sarańsku obserwowało na trasie kilkadziesiąt tysięcy osób! Billboardy, reklamy, telewizja, wszędzie zdjęcia, sylwetki tamtejszych chodziarzy. Na szczęście i u nas coraz więcej osób nabiera szacunku do chodziarzy, zauważam pozytywne nastawienie. Spora w tym zasługa Nordic Walking, którą to specjalność uprawia już dużo ludzi. Często, gdy robię trening w Krakowie na Błoniach, czy na bulwarze, mijam wiele osób, które zaczepiają mnie, pytają o igrzyska itd. To miłe, ale wciąż nie ma jeszcze porównania do Rosji, Hiszpanii, czy Ameryki Południowej. Fajnie byłoby, gdyby ludzie doceniali nasz wysiłek.