Jest jednym z trójki maratończyków (obok niego jeszcze Karolina Jarzyńska i Henryk Szost), którzy będą reprezentowali Polskę podczas igrzysk olimpijskich w Pekinie. Marcin Chabowski uzyskał kwalifikację zajmując 4. miejsce w biegu maratońskim w Duesseldorfie i ustanawiając wartościowy rekord życiowy (2:10:07).
Jest jednym z trójki maratończyków (obok niego jeszcze Karolina Jarzyńska i Henryk Szost), którzy będą reprezentowali Polskę podczas igrzysk olimpijskich w Pekinie. Marcin Chabowski uzyskał kwalifikację zajmując 4. miejsce w biegu maratońskim w Duesseldorfie i ustanawiając wartościowy rekord życiowy (2:10:07).
Jest mistrzem Europy juniorów na 3000 m z przeszkodami i mistrzem Europy w tej kategorii wiekowej w biegach przełajowych (w rywalizacji drużynowej). Na przeszkodach zajmował 5. miejsca w MŚ kadetów i w ME młodzieżowców. Ma na koncie złote medale MP w przełajach oraz w półmaratonie.
Poprzednio legitymował się najlepszym wynikiem w maratonie na poziomie 2:14:32. Bieg w Duesseldorfie był jego trzecim startem na tym dystansie, z tym że dotychczas ukończył rywalizację tylko raz – w 2011 roku w Warszawie. Teraz niemal 26-letni zawodnik (urodziny będzie obchodził 28 czerwca) klubu Flota Gdynia jest mocno podbudowany postępem jaki zrobił i liczy na jeszcze lepszy rezultat w Londynie.
- Jak wyglądały Twoje przygotowania do tego startu i jak czułeś się już na trasie w Duesseldorfie?
- Od początku zaplanowałem z moim szkoleniowcem, że trenujemy na taki wynik, z myślą o tym się przygotowywałem. Niestety, na trzy tygodnie przed startem pojawiły się problemy z kolanem. Chodziło o zapalenie kaletki. Kontuzja nie była poważna, ale bolesna. Wypadł mi tydzień z treningu. W dniu maratonu czułem się dobrze, ale nie miałem pewności siebie, właśnie w związku z tą kontuzją. Jednak gdy ruszyłem i przebiegłem kilka kilometrów wiedziałem, że jest w porządku. Trzeba próbować wypełnić to minimum. Biegłem za zającami, cały czas kontrolowałem sytuację. Na 30-stym kilometrze wiedziałem, że wystarczy tylko utrzymać pewno i wypełnię normę. Trasa była dobrze oznaczona, co kilometr-dwa zerkałem na zegarek, sprawdzałem tempo. Widziałem, że jest dobrze, byłem przygotowany i pogoda mi dopisała. To wszystko złożyło się na tak dobry wynik.
- Nie miałeś tak charakterystycznego dla tego dystansu kryzysu?
- Każdy maraton jest inny, na trasie mogą się dziać różne rzeczy. Czasem na 35. kilometrze czujesz się świetnie, a dwa kilometry dalej cię odcina i nie masz siły biec. Na szczęście nie miałem takiego problemu w Duesseldorfie, ale dopadły mnie mocne skurcze mięśni łydek. Energetycznie czułem się dobrze, głowa, nogi i ręce chciały biec jeszcze szybciej, ale ból łydek mi to uniemożliwiał. Skupiłem się więc na utrzymaniu równego tempa do mety, nie chciałem ryzykować.
- I dobiegłeś do końca, uzyskując wynik 2:10:07 Po takim wysiłku miałeś siły, żeby się cieszyć z rekordu życiowego i z olimpijskiej kwalifikacji?
- Pierwszy moment to wybuch radości z wypełnienia minimum. Ale po kilku minutach człowiek opada z sił i jest bardzo zmęczony. Fajnie, że mam normę na igrzyska, ale przecież nie zrobiłem niczego niesamowitego. Nie jest to wynik z pierwszej dziesiątki na świecie. Trzeba więc szybko ochłonąć.
- To bardzo pragmatyczne, chłodne podejście do sportu, dziedziny życia, która kojarzona jest z wielkimi emocjami.
- Moim celem jest ciągły rozwój. Jestem jeszcze młody jeśli chodzi o maraton, muszę nabrać doświadczenia. Każdy maraton jest dla mnie dużym wydarzeniem, wkładam w przygotowania mnóstwo pracy. Trzeba trafić w dany dzień z dyspozycją. Chcę dalej pracować i poprawiać się. Liczę na to, że w Londynie znów zaliczę progresję wynikową. Przy optymalnych warunkach pogodowych – nie w upale 26-30-stopniowym – każda poprawa „życiówki” nawet o 40-60 sekund będzie mnie satysfakcjonowała. A które da to miejsce? Trudno przewidzieć.
- To znaczy, że wolisz charakterystyczny dla tej części Europy chłód i mżawkę?
- Oczywiście! Powiem więcej: modlę się o deszcz w czasie olimpijskiego maratonu. Tym bardziej, że bieg jest rozgrywany bardziej pod media, startujemy o godzinie 11. Jeśli będzie bardzo ciepło i słonecznie może się powtórzyć sytuacji z mistrzostw Europy z Barcelony, gdzie wielu maratończyków schodziło z trasy. Założenia taktycznie będą się wtedy zmieniały, bo trzeba dostosować taktykę do pogody. To jest maraton, a nie bieg na 5000 m. Tu wszystko może się zdarzyć.
- Wspomniałeś Barcelonę. Tam biegałeś na 10 000 m i zająłeś 11. miejsce. Jak z perspektywy czasu oceniasz ten wynik?
- Nie jestem z niego zadowolony. Byłem dobrze przygotowany, ale mam problem z termoregulacją organizmu. Przy dużych temperaturach nie mam odpowiedniego chłodzenia ciała. W 2010 roku byłem przygotowany na dużo lepszy rezultat, jednak nie udało mi się. Upał mnie pokonał. Byłem rozczarowany miejscem, bo liczyłem na pierwsza szóstkę. Przed mistrzostwami czułem się bardzo dobrze. Podobnie zresztą miała się sprawa z naszymi maratończykami. Karolina Jarzyńska czy Henio Szost byli dobrze przygotowani na Barcelonę, ale nie poradzili sobie z ekstremalną pogodą.
- Szost ostatnio ustanowił rekord Polski. Wynik 2:07 jak na białego zawodnika to spore osiągnięcie. Pewnie zmobilizuje Cię to, może nawet pomoże, gdy będziecie razem startowali w Londynie.
- Będziemy razem na zgrupowaniu, może nie będziemy trenowali tak samo, bo możemy być na różnych etapach przygotowań. Ale będziemy mieli ze sobą kontakt, możliwość wymiany doświadczeń. A jeśli chodzi o start – każdy wie, na ile jest przygotowany, na ile może sobie pozwolić. W maratonie nie warto na początku ryzykować, bo później źle się to kończy. Można podjąć ryzyko na 10 kilometrów do mety. Oczywiście, fajnie, że w danym biegu na dużej imprezie jest więcej Polaków. Jednak w momencie gdy pada strzał startera przestaje to mieć znaczenie. Każdy pracuje na swoje konto. No i oczywiście dla kraju i dla kibiców.
- Jako junior, młodzieżowiec biegałeś krótsze dystanse, reprezentowałeś Polskę jako przeszkodowiec. Jak doszło do tego, że zająłeś się maratonem?
- To naturalna droga, że z wiekiem wydłuża się dystanse. Biegałem więc przeszkody, później „piątkę”, „dychę”, półmaraton i wreszcie maraton. Zabrakło mi niewiele, zaledwie sekunda, żeby zakwalifikować się na 3000 m z przeszkodami na igrzyska olimpijskie w Pekinie. Wtedy zapadła decyzja, że będę się przekwalifikowywał na maraton. Później było 10 000 metrów, ale wciąż przedłużałem dystans głównie ze względów finansowych. Będąc w kadrze ma się pieniądze na szkolenie. Ale trzeba jeszcze zarabiać na życie, a to zapewniają dobre wyniki na mityngach. Żeby być w czołówce na Diamentowej Lidze trzeba biegać 5000 metrów w 13 minut. To trudne, wiele osób przekwalifikowuje się w tej sytuacji na biegi uliczne, gdzie jest więcej możliwości startów i zarabiania pieniędzy na życie. Jak w każdej konkurencji, tak i w maratonie najtrudniej jest wskoczyć na odpowiednią „półkę”. Jeśli biegasz 2:07-2:08 możesz się skupić na 4-5 dobrych biegach w roku, w tym np. na dwóch maratonach. A jeżeli jesteś na poziomie 2:12-2:13 musisz biegać częściej, żeby zarabiać na życie. Tak to niestety wygląda. Ale maratony to i tak chyba jedyna szansa dla białych. Bo złamanie 27 minut na 10 000 metrów przez białego Europejczyka raczej nie wchodzi w grę.
- Ogromny postęp w maratonie zrobiłeś niedawno, po rozpoczęciu współpracy z rosyjskim trenerem Leonidem Szwecowem, który zresztą zajmuje się też przygotowaniami Henryka Szosta.
- Kontakt do niego dostałem właśnie od Henia. Na przełomie stycznia i lutego napisałem do niego maila, przedstawiłem się i zapytałem, czy możemy współpracować. Opisałem mu swoje problemy zdrowotne, miałem kontuzję nogi, konkretnie mięśnia czworogłowego. Nie biegałam 40 dni, musiałem zacząć trening od zera i dość do poziomu 2:10, a kwalifikacje mieliśmy do końca kwietnia. Zgodził się. Prawda jest taka, że do dziś nie widzieliśmy się na oczy. A mimo to, dzięki jego programowi i wskazówkom udało nam się dojść do celu. Trening zmienił się diametralnie. Szkoła rosyjska jest zupełnie inna niż moje dotychczasowe przygotowania. To tak dobrze na mnie podziałało, że poprawiłem się w maratonie o 4,5 minuty. Muszę przyznać, że ja od początku wierzyłem, że stać mnie na wynik 2:10. Ustawiłem się na taki rezultat, trenowałem zgodnie z założeniami Szwecowa. I to przyniosło efekt. Zamierzam więc dalej kontynuować taką pracę i wciąż się poprawiać.
- Teraz może kilka słów o Twoich pozasportowych zainteresowaniach. Z wykształcenia jesteś politologiem, specjalistą od stosunków międzynarodowych.
- Zawsze interesowałem się polityką, głównie dzięki informacyjnym kanałom telewizyjnym. „Wkręciłem” się kiedyś w aferę Rywina, oglądałem posiedzenia komisji śledczej. Karierę robili wtedy Ziobro i Rokita. Fajnie byłoby zająć się polityką na poważnie po zakończeniu sportowej kariery. Ale dziś w tej dziedzinie w Polsce zbyt dużo zależy od ścisłych elit poszczególnych partii. Dopóki nie będzie jednomandatowych okręgów wyborczych znalezienie się w na liście zależy od dobrej woli lokalnych liderów. Szansa na odgrywanie znaczącej roli nawet w danym regionie jest znikoma. Jednak jeśli kiedyś, gdy nie będę już sportowcem trafi się jakaś polityczna okazja, na pewni nie powiem nie.
- To odległa przyszłość. A jak będzie wyglądała ta najbliższa?
- Planuję treningowo wystartować 27 maja w Warszawie w sztafecie Asicsa, bo jestem ambasadorem tej marki. To będzie dystans 7,5 kilometra. Później, 20 czerwca lecę z Heniem Szostem na zgrupowanie w Sankt Moritz i tam będziemy się już przygotowywali bezpośrednio do igrzysk.