Minimum kwalifikacyjne do igrzysk wyznaczone przez Polski Związek Lekkiej Atletyki w skoku o tyczce mężczyzn wynosi 5.72 m. Na razie udało się je wypełnić tylko jednemu Polakowi. Podczas niedawnego mityngu Bydgoszcz Cup Łukasz Michalski pokonał poprzeczkę zawieszoną właśnie na tej wysokości.
Minimum kwalifikacyjne do igrzysk wyznaczone przez Polski Związek Lekkiej Atletyki w skoku o tyczce mężczyzn wynosi 5.72 m. Na razie udało się je wypełnić tylko jednemu Polakowi. Podczas niedawnego mityngu Bydgoszcz Cup Łukasz Michalski pokonał poprzeczkę zawieszoną właśnie na tej wysokości.
Michalski to czwarty zawodnik ubiegłorocznych mistrzostw świata w Daegu. Tam otarł się o medal i uzyskał znakomity wynik – 5.85. Dobrze skakał też minionej zimy pod dachem, ale zrezygnował z udziału w halowych mistrzostw świata w Stambule. Postawił wszystko na jedną kartę i na razie wykonał pierwszy, ważny krok w drodze po olimpijski sukces. Igrzyska w Londynie będą jego pierwszymi tej rangi zawodami w karierze. Nie wydaje się być jednak specjalnie zestresowany. Jest ambitny, ale nie buńczuczny.
- Po zawodach w Bydgoszczy wyraźnie odetchnąłeś z ulgą. Czy rzeczywiście proces zdobywania minimum jest tak stresujący, nawet dla takiego dobrego i utalentowanego zawodnika jak Ty?
- Bardzo się cieszę, że nie musiałem do ostatniej chwili czekać i gonić za minimum. Jestem bardzo zadowolony z występu w Bydgoszczy. Teraz mogę spokojnie myśleć o mistrzostwach Polski i o igrzyskach olimpijskich. Mam nadzieję, że chłopaki wkrótce do mnie dołączą i będziemy mieli w Londynie więcej niż jednego tyczkarza.
- Wcześniej kilka razy przymierzałeś się do wysokości 5.72, udało się w czwartym konkursie sezonu.
- Przede wszystkim nie byłem „oskakany”. Dość późno zaczęliśmy skakać z 16 skoków, czyli z pełnego rozbiegu w okresie przygotowawczym. Musiało minąć trochę czasu, musiałem oddać kilkadziesiąt skoków, żeby wszystko zaczęło odpowiednio wyglądać. Tak naprawdę ja już od pierwszego startu byłem zdeterminowany i minimum było w moim zasięgu. Ale zazwyczaj przydarzały się niespodzianki, które eliminowały mnie z walki o olimpijską przepustkę.
- Chodzi o jakieś urazy?
- Nie, raczej o błędy techniczne, albo warunki pogodowe, które nie dopisywały. Starałem się więc wstrzelić w odpowiedni dzień. Udało się podczas mityngu w Bydgoszczy. Tam też warunki nie były idealne, ale dramatu też nie było. Na Molo było nieciekawie, w Dessau skoczyłem 5.62 i niewiele brakowało do 5.72. Wiedziałem już, że stać mnie na wysokie skakanie. Potwierdziłem to w Bydgoszczy.
- Wydawało się, że po ubiegłym, znakomitym dla ciebie roku, w sezonie 2012 szybko wskoczysz na poziom 5.80 i będziesz się już tylko piął w górę. Okazuje się jednak, że na takie wyniki trzeba cierpliwie czekać.
- To prawda, że kolejny rok może być lepszy, ale może też być słabszy – pokazuje to przykład wielu tyczkarzy. Skok o tyczce jest specyficzną konkurencją. Bardzo dużo tu czynników, które wpływają na wynik. Trzeba odpowiednio dobrać twardość tyczki, trafić na warunki pogodowe. Nam nie przeszkadza tylko wiatr w twarz, czy w plecy. Nam przeszkadza też deszcz, nawet to, czy skocznia jest ustawiona z lekkim spadkiem, czy pod górkę, czy zeskok jest odpowiednio ułożony. Jakie długie są wąsy, jaki długi dołek. Jest naprawdę wiele warunków do spełnienie, by zawodnik czuł się komfortowo. A wiadomo jak to jest w sporcie – w jednym roku można skakać rewelacyjnie, a następnym można się pogubić i rozmienić na drobne. Wskazuje na to przypadek Steve’a Hookera. Już dosyć dawno miał wypadek, spadł obok zeskoku i do tej pory boi się skakać. To jest cień człowieka w porównaniu z tym, co było 2-3 lata temu, kiedy dwoma skokami potrafił sobie zapewnić mistrzostwo świata. Na pewno skok o tyczce jest niebezpieczną konkurencją, każdy musi wziąć na to poprawkę. Im szybciej zapomina o tym niebezpieczeństwie, tym szybciej te dobre wyniki się pojawiają. Ale poza ta sfera psychiczną jest jeszcze kwestia motoryki, czyli przygotowania fizycznego. Wiadomo, że trzeba mocno się poświęcić i wykonać dużą robotę, żeby w sezonie coś wychodziło.
Radość w Daegu (foto Marek Biczyk)
- Przed rokiem skakałeś bardzo ładnie i wysoko. Ale wtedy nikt nie patrzył jeszcze na Ciebie jak na wielką nadzieję. Zdobyłeś medale kilku imprez międzynarodowych, byłeś czwarty w mistrzostwach świata. Dziś oczekiwania wobec Ciebie są już bardzo duże.
- Oczywiście, sam też dużo więcej od siebie oczekuję. Również mój tata, z którym trenuję liczy na dobre wyniki. Ale to jest normalne, bo jeśli ktoś chce walczyć o najwyższe trofea, zdobywać medale olimpijskie musi mierzyć bardzo wysoko. Z roku na rok ta poprzeczka jest podnoszona. Jeśli stoimy w miejscu i spoczywamy na laurach, to tak naprawdę się cofamy. W każdym roku trzeba stawiać sobie wyższe cele, wtedy jest duża satysfakcja z ich realizacji. A zatem moje tegoroczne cele są bardziej ambitne, wymagania dużo wyższe, ale jeśli chodzi o kibiców – nie czuję z ich strony presji.
- Dużo ambitniejsze cele, czyli?
- Na pewno jestem w stanie poprawić rekord życiowy o kilka centymetrów. Do igrzysk olimpijskich jeszcze dużo czasu. Popracujemy ciężko na przełomie czerwca i lipca. W tym czasie trzeba przygotować się odpowiednio motorycznie i później dopieszczać tylko detale techniczne. Chciałbym pobić rekord życiowy, ale żeby to zrobić po prostu muszę skakać dobrze. Nastawiam się przede wszystkim na poprawną technikę, dobre i powtarzalne skoki. Kluczem do sukcesu jest stabilizacja techniczna.
- Twój rekord życiowy wynosi teraz 5.85. Jeśli poprawiłbyś ten wynik w tracie igrzysk to prawdopodobnie zapewniłoby Ci medal olimpijski…
- To ciekawe, bo na podobne pytanie odpowiadałem rok temu. Wtedy stwierdziłem, że wynik 5.80 na pewno da medal mistrzostw świata. Okazało się jednak, że z wynikiem 5.85 byłem czwarty. Cóż, konkurs w Daegu stał na bardzo wysokim poziomie. Jak to będzie wyglądało w tym sezonie? Nie wiem. Pamiętam doskonale konkurs, w którym Denis Jurczenko skoczył 5.70 i był trzeci. Różnie więc bywa. Na igrzyska jedzie się po to, żeby zdobywać medale. Wynik jest absolutnie drugorzędną sprawą. Jeżeli miałbym skoczyć 5.90 i zająć czwarte miejsce, albo z wynikiem 5.70 zdobyć brąz to wybrałbym oczywiście ten drugi wariant.
- Tym bardziej, że dużo poświęciłeś przygotowując się do igrzysk w Londynie.
- Z jednej strony to prawda, ale z drugiej – po prostu racjonalnie rozłożyłem akcenty treningowe, dobrze zaplanowałem przygotowania i sezon startowy. Pracę wykonaliśmy taką, jak przed rokiem, nie zwiększaliśmy znacząco obciążeń treningowych. Przede wszystkim wreszcie miałem czas na odpoczynek, na odnowę biologiczną, czyli na druga ważną rzecz, od której zależy forma sportowa. Wydaje mi się, że to przyniesie efekt w obecnym sezonie. Cieszę się, że wziąłem na uczelni urlop dziekański, to było bardzo mądre posunięcie.
Skok podczas 12. Europejskiego Festiwalu Lekkoatletycznego (foto Marek Biczyk)
- Jesteś studentem Collegium Medicum Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Bydgoszczy. Kiedy zdecydowałeś o tym, że potrzebujesz przerwy na uczelni, żeby dobrze przygotować się do igrzysk?
- W kwietniu ubiegłego roku poszedłem do dziekanatu, rozmawiałem na temat rocznego urlopu. Okazało się, że nie ma problemu. Złożyłem odpowiednie pismo, dziekan podpisał i wszystko rozstrzygnęło się na szczeblu papierkowym. Za mną już cztery lata studiów, a przede mną jeszcze dwa lata męki… Później rok stażu, lekarski egzamin państwowy. Jeśli go zdam uzyskuję prawo wykonywania zawodu, a później mogę rozpocząć specjalizację. Zabiegowa 6 lat, niezabiegowa 5 lat. Przede mną więc jeszcze dużo nauki.
- A zdecydowałeś już jaką wybierzesz specjalizację?
- Przyznam, że co rok zmieniają mi się poglądy na poszczególne specjalizacje. Obecnie nastawiam się na internę i kardiologię, ale nie wiem, czy nie będę chciał wrócić do chirurgii. Przede mną jeszcze dwa lata ogólnej nauki, niektórych katedr i klinik w ogóle nie miałem, na przykład onkologii, czy ginekologii. Kto wie, na co się zdecyduję…
- Widziałem gdzieś Twoją wypowiedź, w której informujesz, że nie wiadomo jak będzie wyglądała Twoja sportowa przyszłość w najbliższych latach. Nie wykluczasz rezygnacji z uprawiania sportu i skupienia się na medycynie. Szkoda byłoby takiego talentu.
- Generalnie w moim życiu jest jak w sporcie – podchodzę do różnych wyzwań jak do zawodów. Nigdy nie wiem, jaki będzie wynik moich decyzji. Oczywiście dojrzały człowiek potrafi przewidzieć jakieś rezultaty, ale zazwyczaj jest to wypadkowa wielu różnych czynników. Wiem, że ciężko byłoby mi bez sportu. Jestem uzależniony od tej dziedziny życia i oficjalnie to przyznaję. Ale jeśli nie udałoby mi się pogodzić studiów na odpowiednim poziomie z trenowaniem na pewno musiałbym z czegoś zrezygnować. A w takiej sytuacji nie zrezygnowałbym z medycyny na rzecz sportu. Medycyna jest moją przyszłością. To zawód, którego chciałbym się nauczyć, to moje kolejne wyzwanie. Tam też będę prowadził bardzo intensywne życie. Może nie pod względem fizycznym, ale na pewno psychicznym.
- Kiedy podejmiesz decyzję odnośnie swojej przyszłości?
- To pewnie będzie we mnie dojrzewało w przyszłym roku. Będę widział, jak wyglądają wyniki w hali, później wystartuję w sezonie letnim. Jeśli nie będę prezentował odpowiedniego poziomu to zrezygnuję. Nie chciałbym się ośmieszać skacząc beznadziejnie nisko. Ale mogę zapewnić, że będę walczył o to, by studiować i trenować jednocześnie. Bo obie te rzeczy sprawiają mi dużą radość.
- Radość sprawia Ci też trenowanie z własnym tatą? Rozumiecie się już bez słów, znajdujesz jakieś nowe wyzwania, czy odczuwasz czasami znużenie?
- Szczerze mówiąc, nic szczególnego nie zmieniło się w porównaniu z ubiegłym rokiem. Na pewno nic się nie pogorszyło, jeśli już to jesteśmy w tym sezonie na dużym plusie. Tata dobrze mnie zna, to jest najważniejsze, ma też dobre oko trenerskie. Ma wszystko, czego zawodnik oczekiwałby od swojego trenera. A przy okazji jest moim tatą. Poza tym, że prowadzi mnie sportowo i podpowiada mi w tej dziedzinie, mogę też liczyć na jego podpowiedzi na szczeblu życiowym, prywatnym. Jesteśmy przyjaciółmi.
- Wspominałeś o tych różnych warunkach, które muszą być spełnione, by tyczkarz osiągnął dobry wynik. Masz jakiś ulubiony stadion? Ulubioną skocznię?
- Bardzo lubię skakać w Bydgoszczy. Zawsze dobrze tu skakałem. No, z jednym wyjątkiem, kiedy podczas mistrzostw Polski „dałem zerówkę”. Trzy lata temu skoczyłem tu 5.70 i pojechałem na mistrzostwa świata do Berlina. Na tamtych mistrzostwach świata zaprezentowałem się co prawda tragicznie, ale mam nadzieję, że tym razem historia się nie powtórzy. Minimum znów wypełniłem w Bydgoszczy, ale w Londynie chciałbym pokazać się już najlepszej strony.
- Pamiętasz swój pierwszy skok o tyczce?
- Tak, poszedłem z tatą na trening, na prostej tyczce skoczyłem 1.80. To był mój pierwszy rekord życiowy, miałem wtedy 13 lat. Od razu złapałem bakcyla, bo zobaczyłem grupkę tyczkarzy. Byli w niej poważniejsi zawodnicy, pod ich ciężarem tyczka wyginała się, eksplodowała, wyrzucała ich do góry. Bardzo mi się to podobało. Wydawało mi się, że ta konkurencja nie pasuje do lekkoatletyki, kojarzyła mi się właściwie ze sportami ekstremalnymi. Byłem pewien, że to musi sprawiać wielka radość, a najbardziej podobało mi się lądowanie na zeskoku. I rzeczywiście jest to ogromna satysfakcja i frajda. Gdyby było inaczej, nie męczyłbym się przez 12 lat. Trochę czasu minęło zanim wziąłem się porządnie za trening. Zrobiłem to dopiero w wieku juniora. Wiedziałem, że trzeba potrenować, bo 5 metrów, czy 5.20 nie skoczy się tylko z wielkiego zamiłowania i z tego, że jest się przygotowanym fizycznie. Zacząłem więc regularne treningi jako junior.
Halowe mistrzostwa Polski w Spale (foto Marek Biczyk)
- A dziś, gdy słyszysz: 6 metrów – jak reagujesz?
- To moje olbrzymie marzenie, kolejny etap w moim życiu sportowym. Na razie chciałbym pobić rekord Polski Pawła Wojciechowskiego. O sześciu metrach będę myślał dopiero później. To już bardzo wysoko. Do klubu sześciometrowców należą tylko wspaniali tyczkarze. Brakuje mi jeszcze trochę, ale każdego roku podnosimy poprzeczkę, więc może to marzenie wkrótce się spełni.
---------------------------------------------
Łukasz Michalski urodził się 2 sierpnia 1988 roku w Bydgoszczy. Treningi rozpoczął jako 13-latek. Już w 2005 roku zajął wysokie 4. miejsce w mistrzostwach świata juniorów młodszych w Marrakeszu. Rok później w Pekinie był 8. w MŚ juniorów, a w sezonie 2007 stanął na najniższym stopniu podium w ME juniorów w Hengelo. Jego pierwszą międzynarodową imprezą seniorską były halowe ME w 2006 roku, kiedy to w Turynie był szósty. Zajął też trzecią lokatę w drużynowych ME w Leirii, był 5. w młodzieżowych ME w Kownie. Rozczarowanie przyniosły mu mistrzostwa świata seniorów (odpadł w eliminacjach). Był też 9. w halowych MŚ w Dausze, 7. w ME w Barcelonie, zdobył brąz Światowych Igrzysk Wojskowych, złoto Uniwersjady. Rewelacyjnie spisał się w mistrzostwach świata w Daegu. Niewiele zabrakło mu do podium. Ostatecznie zajął 4. miejsce z wynikiem 5.85. Ma na koncie dwa złote medale MP seniorów i trzy tytuły halowego mistrza Polski seniorów.