Menu
1 / 0
Aktualności /

Rafał Fedaczyński: chodziarze to najtwardsi zawodnicy

Rafał Fedaczyński: chodziarze to najtwardsi zawodnicy

Cztery lata temu w Pekinie sprawił jedną z największych niespodzianek w polskiej ekipie lekkoatletycznej, zajmując w chodzie na 50 km ósme miejsce. W zbliżających się igrzyskach w Londynie zamierza poprawić ten wynik. Rafał Fedaczyński jest dobrze przygotowany i podkreśla, że na jego korzyść będzie działało doświadczenie zebrane na trasach w ostatnich latach.

Cztery lata temu w Pekinie sprawił jedną z największych niespodzianek w polskiej ekipie lekkoatletycznej, zajmując w chodzie na 50 km ósme miejsce. W zbliżających się igrzyskach w Londynie zamierza poprawić ten wynik. Rafał Fedaczyński jest dobrze przygotowany i podkreśla, że na jego korzyść będzie działało doświadczenie zebrane na trasach w ostatnich latach.

Fedaczyński wystartował kilka dni temu w mistrzostwach Polski w Bielsku-Białej. Rywalizował tam na dystansie 20 km i zajął 6. miejsce. Ocenia ten start pozytywnie i patrzy na niego z perspektywy przygotowań do najważniejszej imprezy czterolecia, w której wystartuje na dystansie 50 km (dzięki wynikowi z ubiegłego roku: 3:46:05).

- Jestem jeszcze w „ciężkiej robocie”. Niedawno przyjechałem z obozu, na którym robiłem po 14-150 kilometrów tygodniowo. Dla mnie to jest bardzo dużo. Mam już więc takie typowe przygotowania do dystansu 50 kilometrów. Start w mistrzostwach Polski na „20-stkę” traktowałem jako sprawdzian. Oczywiście chciałem walczyć o medal, ale zdawałem sobie sprawę, że inni będą mocno przygotowani. Przecież specjaliści od dystansu 20 km mieli w Bielsku-Białej ostatnią fazę kwalifikacji olimpijskich. Byli więc przygotowani na 100 procent, ja na około 80. To zresztą można było zobaczyć na trasie. Ale 6. miejsce w mistrzostwach Polski, jak na „pięćdziesiątkarza” to niezły wynik. W tym roku moje starty były na solidnym, równym poziomie. Wypełniłem minimum na 20 kilometrów, pobiłem życiówkę o ponad 40 sekund. Na Pucharze Świata na tym dystansie byłem 15. na 120 zawodników. A przecież nie jest to moja specjalność. Poprawiłem też wszystkie rekordy życiowe – od 3 do 20 kilometrów. Teraz psychicznie i fizycznie przygotowuję się do „50-tki”.

- Z czego wynikał fakt, że w tym roku startowałeś tylko na 20 kilometrów i nie masz na koncie żądnej „50-tki”?

- Przede wszystkim chodzi o mój wiek. Powinienem rozsądnie planować starty. A poza tym, miałem ten komfort, że nie musiałem walczyć o kwalifikację na tym dłuższym dystansie. Miałem już minimum z ubiegłego roku. Chcę się spokojnie przygotować do występu w Londynie i godnie reprezentować tam kraj w swojej koronnej konkurencji. Cztery lata temu w Pekinie byłem 8. Wydaje mi się, że w tym roku jestem w stanie walczyć nawet o pierwszą czwórkę. Tak wygląda moja ocena przygotowań i sytuacji panującej w światowym chodzie. Oczywiście przede mną jeszcze kilka tygodni ciężkiej pracy. Mam nadzieję, że zdrowie będzie mi dopisywało.

- Mógłbyś porównać swoje przygotowania i formę sprzed Pekinu do tych obecnych?

- No cóż, jestem o cztery lata starszy, mam na koncie dużo więcej kilometrów. Z mną też problemy zdrowotne, operacja. Ale w 2008 roku w kwietniu miałem na 20 kilometrów wynik 1:28, a więc też bardzo słabo. A później było już z górki. Zdobyłem srebro mistrzostw Polski na 20 kilometrów, w Pekinie pobiłem rekord życiowy o 3 minuty i zająłem 8. miejsce. Teraz też jestem dobrej myśli. Wydaje mi się, że na poważnych imprezach typu mistrzostwa świata czy igrzyska się sprawdzam. Chociaż mistrzostwa w zeszłym roku w Daegu były dla mnie nieudane. Zostałem zdjęty z trasy, mimo że dobrze mi szło. Oglądałem nagrania z tego startu, rozmawialiśmy na ten temat z trenerem. W tym sezonie wciąż pracuję nad techniką. Chodzę coraz szybciej i bardziej poprawnie. W Pucharze Świata w Sarańsku startowałem z najlepszymi i nie dostałem, żadnego wniosku. To dobry sygnał. Jeśli będę przygotowany i wypoczęty to wszystko będzie dobrze. Na 50-tkę chodzi się o wiele wolniej. Nie 4 minuty tylko 4:25-4:30 na kilometr. Mniejsza prędkość powoduje, że technika jest lepsza.

- Jaką taktykę planujesz z myślą o starcie w Londynie?

- Z mojego doświadczenie wynika, że po minięciu 35-38 kilometra idzie mi coraz lepiej i start jest udany. Do 35 kilometra nigdy nic nie wiadomo. Wystarczy słabszy moment, chwila zawahania i… może być po zawodach. Bardzo ważne jest dobre samopoczucie, zdrowie. Jeśli żołądek pracuje odpowiednio – wszystko idzie jak trzeba. Jeśli zabraknie energii, albo – jak ja to nazywam „pazerności treningowej”.

- Jedno z częściej zadawanych długodystansowcom pytań brzmi: o czym myślisz w trakcie wielogodzinnych, monotonnych treningów? A jak to jest z chodziarzami?

- Mój trening wygląda tak, że przez większość czasu wysłuchuję uwag trenera, który jedzie obok. Zwracamy uwagę na ruch rąk i nóg, pilnujemy techniki. To ciężki trening. Pojawia się zmęczenie, przy tym jest krytyka błędów i człowiek się denerwuje. No ale w tym sporcie nie ma przebacz. Porównuję chód sportowy do boksu: kiedy dostajesz po twarzy i sytuacja wydaje się beznadziejna musisz zachować pokorę, przełamać się i ruszyć do ataku. Podczas poważnych zawodów nie ma czasu na myślenie o innych rzeczach. Skupiam się tylko na tym, żeby wziąć picie, polać się wodą i pilnować techniki. Te trzy rzeczy są najważniejsze, a wynik jest wypadkową tych elementów. Jeśli przygotowanie i technika są w porządku, a dodatkowo nic nieprzewidzianego nie wydarzy się na trasie, wtedy jest dobrze. Zbliżają się igrzyska, cały świat szykuje się do tego startu. Wszyscy będą mocno przygotowani, albo tak przynajmniej będzie się wydawało. Faworyci mogą odpaść, a ci, którzy są w drugim, trzecim szeregu mogą walczyć o medale.

Rafał Fedaczyński na trasie chodu w Daegu (foto Marek Biczyk)

- Jaka będzie Twoja przyszłość po igrzyskach? To jest pewnie uzależnione od wyniku w Londynie…

- Trenuję wyczynowo, choć nie mam z tego profitów, więc pod tym względem nazwałbym się raczej amatorem. Skłamałbym, mówiąc, że nie da się utrzymać, ale bardziej przypomina to walkę o przeżycie. Nie są to komfortowe warunki. Trenuję już od 14 lat. Zacząłem bardzo późno, w 1998 roku, kiedy miałem 23 lata. Wcześniej nie miałem nic wspólnego z chodem. Próbowałem trochę biegać, grać w piłkę. Ale nic specjalnego. Pochodzę ze wsi, dużo jeździłem rowerem, biegałem jako dziecko. Słowem – prowadziłem zdrowy tryb życia. Później w Hrubieszowie zacząłem chodzić. Zacząłem u pani Małgorzaty Muzyczuk i współpracowałem jednocześnie z Markiem Ambrożym Kitlińskim. Pracowałem tam nad wytrzymałością. Technikę szlifowałem kiedy zacząłem szybciej chodzić, czyli od 2006 roku. Mój poziom był coraz wyższy. Dotychczasowa technika nie pozwała mi na poprawne chodzenie. Za mną więc już 6-7 lat ciężkiej pracy nad techniką. Do igrzysk w Pekinie przez 4 lata trenowałem z panem Krzysztofem Kisielem, później nasze drogi się rozeszły. Następnie rok ćwiczyłem z Ilią Markowem, po czym jesienią 2009 przeszedłem do trenera Stanisława Marmura. Systematycznie chodzę poniżej 20 minut na 5 kilometrów, 39-40 minut na „dychę”. Łamię też 1:22 na 20 kilometrów. Jestem z tych wyników zadowolony. Jak na pięćdziesiątkarza to średnio, ale z tą prędkością „przelotową” mogę już walczyć o medale na najdłuższym dystansie.

- Jakie masz wspomnienia z poprzednich igrzysk w Pekinie?

- Dużo w życiu poświęciłem, żeby jechać na te igrzyska. Musiałem sprzedać sporo swoich rzeczy, wyprowadzić się do Anglii i tam pracować. Wróciłem, od grudnia zacząłem przygotowania. Wyszło jak wyszło – zająłem w Chinach 8. miejsce. To najwspanialsze przeżycie jakiego doświadczyłem. Poznałem dużo ciekawych ludzi, zobaczyłem igrzyska od środka – od momentu otwarcia do zamknięcia. No i przede wszystkim znalazłem się w czołowej ósemce chodziarzy. Nikt na mnie nie stawiał, pojawiały się artykuły, że jadę na wycieczkę, jako statysta. Udowodniłem, że w sporcie nigdy nic nie wiadomo i taki Fedaczyński też może coś osiągnąć. Każdemu trzeba dać szansę. Czasem jest tak, że człowiek 2-3 lata ciężko trenuje i nie ma tego „kopnięcia”. Brakuje spokoju duchowego i zaplecza finansowego. Żeby człowiek mógł się skupić tylko na treningu. Zasady ministerialne są jasne: finalista z imprezy mistrzowskiej, czyli czołowa ósemka. A to oznacza bardzo wysoko zawieszoną poprzeczkę, szczególnie w maratonie, w chodzie, w dłuższych biegach. Niektórzy nie mogą wypełnić minimum, a co dopiero walczyć o czołówkę w finale. W tym roku poziom chodu jest bardzo wysoki i jestem przekonany, że w Londynie moi koledzy mogą bić życiówki. Na 50-tkę idzie nas trzech, w tym dwaj młodzi gniewni – Nowak i Sikora. A w domu zostaje na przykład utalentowany Jelonek. Nasz chód ma się więc całkiem dobrze na tle świata.

- Masz mocny charakter, niektórzy postrzegają Cię jako kontrowersyjną, zadziorną osobę. Skąd takie usposobienie?

- Mam swoje zdanie, ciężko pracuję. Co o mnie mówią to już jest mało ważne. Wszystko weryfikuje wynik w trakcie zawodów. Nie chodzę tu i tam, nie użalam się. Staję na starcie i próbuję walczyć do końca. Czasem jestem mistrzem Polski, czasem jestem szósty. Takie życie. A poza tym jeśli ktoś nie ma charakteru w sporcie to jak ma walczyć o najwyższe trofea na świecie? Wydaje mi się to niemożliwe. Tylko silni ludzie, przygotowani na poświęcenia pozwalają odnosić sukcesy. A co za tym idzie – jest szacunek środowiska, profity, sponsorzy. Nie jestem gwiazdą, nie jestem rozpoznawany. Jeśli – daj Bóg – zdobędę medal igrzysk czy mistrzostw świata, to już dla mnie samego będzie potwierdzenie, że jestem zawodnikiem na najwyższym poziomie. To jest najważniejsze. Zawsze podkreślam, że chodziarze nie walczą o pieniądze. My walczymy o wyjazd na igrzyska, o finały, o szacunek ze strony innych. Wiele osób traktuje naszą konkurencję z przymrużeniem oka. A to właśnie tu są najtwardsi zawodnicy, którzy potrafią wszystko poświęcić, którzy trenują i startują z kontuzjami, wracają szybko po operacjach i walczą na wysokim poziomie. Nie ma przebacz. Na jedno miejsce jest wielu kandydatów. A przecież minima, które trzeba wypełnić, by dostać się na wielkie imprezy są bardzo ostre.

-------------------------------

Rafał Fedaczyński urodził się 3 grudnia 1980 roku w Hrubieszowie. Od początku sportowej kariery do 2008 roku był zawodnikiem Unii Hrubieszów. W sezonie 2008 zmienił barwy na AZS AWF Katowice. Ma na koncie trzy złote medale mistrzostw Polski w chodzie na 50 km (2003, 2006, 2011) i tytuł mistrza kraju na 20 km (z 2010 roku). W sezonie 2008 zajął 8. lokatę w IO w Pekinie. W zawodach PŚ 2012 na 20 km był 15., a w Pucharze Europy na 50 km w 2007 r. – 9. Zima 2011 roku został halowym wicemistrzem kraju na 5000 m. W mistrzostwach świata 2007 był 30., a w 2009 i 2011 roku nie ukończył rywalizacji.

Jego trenerem jest Stanisław Marmur.

Powrót do listy

Więcej