Jest jednym z najbardziej doświadczonych polskich lekkoatletów w kadrze na Londyn, ma za sobą kilka startów w dużych imprezach (m.in. w pekińskich igrzyskach). Jednak w Helsinkach po raz pierwszy wystąpił w mistrzostwach Europy. Zajął 6. miejsce, posyłając oszczep na odległość 81.21.
Jest jednym z najbardziej doświadczonych polskich lekkoatletów w kadrze na Londyn, ma za sobą kilka startów w dużych imprezach (m.in. w pekińskich igrzyskach). Jednak w Helsinkach po raz pierwszy wystąpił w mistrzostwach Europy. Zajął 6. miejsce, posyłając oszczep na odległość 81.21.
Dzień przed finałem, w eliminacjach Janik uzyskał rezultat 82.37. Tym samym wypełnił normę PZLA na igrzyska w Londynie. Jak przyznał, to sprawiło, że kamień spadł mu z serca.
- Pierwszy cel na Helsinki to było wywalczenie kwalifikacji na igrzyska olimpijskie. Chciałem tu rzucić przynajmniej 82 metry. Drugi cel to ósemka, czyli ścisły finał mistrzostw Europy. Obydwa te cele zostały zrealizowane. Teraz mam spokojną głowę i mogę już przygotowywać się do startu w Londynie.
- Z czego wynikało to, że w poprzednich startach obecnego sezonu nie zdołałeś przekroczyć granicy 82 metrów?
- Miałem problemy zdrowotne. W styczniu przeszedłem operację kolana. Czułem na tyle silny ból, że mogłem tylko chodzić. Nie było mowy o bieganiu, skakaniu, czy wchodzeniu po schodach. Trzeba było coś z tym zrobić. Żeby było śmieszniej, zabieg miałem w dniu swoich urodzin, czyli 18 stycznia. Śmiałem się, że w prezencie na urodziny dostaję zdrowie. Obliczyliśmy z trenerem, że powinienem się wyrobić z przygotowaniami do igrzysk. Do pełnej sprawności doszedłem po 10-12 tygodniach. Mogłem już normalnie, bez oporów trenować. Stąd niższy poziom moich startów na początku sezonu. Miałem po prostu braki spowodowane kontuzją. W lutym byłem na obozie w Spale, a w kwietniu wyjechaliśmy na trzy tygodnie do Portugalii. Tam już weszliśmy w rzuty i zaczynało to wyglądać poprawnie. Górę miałem dość dobrze przygotowaną, ale na nogach czułem jeszcze braki. Dopiero po kilku tygodniach również ten element poprawiłem. Brakowało mi jednak stabilizacji. Na szczęście, w pewnym momencie poczułem, jakby ktoś przestawił mi jakiś włącznik. Wtedy zaczęły się dobre rzuty.
- Oszczep jest konkurencją, w której dużą rolę podczas zawodów odgrywają warunki pogodowe, a w szczególności wiatr. Wiadomo, że może on pomóc lub przeszkodzić w uzyskaniu dobrych wyników i wtedy rezultaty nie są zbyt miarodajne. Przyjmijmy, więc, że stajesz na rozbiegu, pogoda jest optymalna, bezwietrzna. Jak daleko jesteś w stanie rzucić?
- Niedawno w St. Wendel w Niemczech miałem właśnie taką sytuację. Uzyskałem tam rezultat 82.11, ale to nie był bardzo dobry rzut, a poza tym czułem zmęczenie, bo dzień wcześniej startowałem w Sopocie. Gdybym był w miarę „świeży” dałbym radę dołożyć metr, może półtora do tego wyniku w bezwietrznych warunkach.
- A dodając do tego wiatr? Miałeś kiedyś konkurs, w którym wiatr szczególnie Ci pomógł?
- Nie przypominam sobie aż takiego noszenia oszczepu przez wiatr.
- A w drugą stronę? Wiatr, który zatrzymywał oszczep w górze i zrzucał go na 60-ty metr?
- Takie sytuacje mi się zdarzały. Często na treningach. To tak zwany wiatr zbijający – obraca oszczepy, albo uderza w grot na pewnej wysokości i sprowadza oszczep na ziemię. Wiatr jest w stanie wypaczyć konkurs nawet jeśli rzucają zawodnicy najwyższej światowej klasy. Jeżeli taki oszczepnik ma tendencję do rzucania wysoko, nie radzi sobie w takich warunkach technicznie, to taki wiatr w twarz go niszczy. Minimalne puszczenie nadgarstka, opuszczenie ręki, nieodpowiedni kąt powoduje marny efekt. Z drugiej strony, jeśli ten wiatr jest stały i wpuści się tzw. „szczura” w odpowiedni korytarz powietrza, oszczep może polecieć bardzo daleko.
- Cztery lata temu startowałeś w igrzyskach w Pekinie, masz tez za sobą wiele występów w innych dużych imprezach. Możesz potwierdzić, że igrzyska są czymś wyjątkowym dla sportowca?
- Jak najbardziej, z tego względu, że są to zawody rozgrywane raz na cztery lata. Jeśli nie wyjdzie trzeba długo czekać na kolejną szansę. Dlatego wytworzyła się wokół igrzysk taka otoczka, która powoduje większe napięcie, zainteresowanie mediów oraz ludzi, którzy na co dzień w ogóle nie interesują się sportem. Dla sportowca najgorsze jest to czekanie najpierw na olimpijską kwalifikację, a później na sam start. Cóż, technicznie są to zawody jak wiele innych, bo startuje się z tymi samymi ludźmi. Jednak zdarza się, że ta otoczka i atmosfera wielkiego święta niektórych przerasta i dlatego zdarzają się na igrzyskach spore niespodzianki.
- Jak wspominasz swój start w Pekinie?
- Nie spaliłem się psychicznie, czułem się dobrze i byłem przygotowany. Ale trafiłem na największą ulewę. Mieliśmy eliminacje rano i kiedy biegaliśmy na rozgrzewce to wodę mieliśmy praktycznie po kostki. Zgodnie z przepisami każdy z uczestników konkursu może rzucać każdym oszczepem, który jest dopuszczony do zawodów. Przygotowałem więc sobie jeden z oszczepów, odwróciłem się, a wtedy zawodnik, który rzucał przede mną wziął właśnie ten sprzęt. Musiałem więc rzucać pierwszym lepszym oszczepem. Osznurowanie było śliskie, wypadł mi z ręki. W drugiej kolejce to samo. Miałem zaliczone 70 metrów! Wreszcie w trzeciej próbie poszedłem już va banque, wziąłem oszczep, którego nie lubię i którym nikt w tym konkursie nie rzucał. Uzyskałem 77.63 m. To było za mało, awans do finału dał wynik 79.70, a więc spokojnie w moim zasięgu. Szkoda, tam miałem szansę porzucać naprawdę daleko. Ale problemy z deszczem, brak porządnego ortalionu, który mógłby mnie przed nim uchronić, stare, rozpadające się kolce no i te kłopoty ze sprzętem. Nie poradziłem sobie w tych warunkach. Przegrałem nie z rywalami i ze sobą, ale z pogodą i sprzętem. Teraz w Londynie zamierzam się odkuć.
- Ale w Londynie też może padać…
- Wiem, tylko że ja będę już dużo lepiej przygotowany pod względem sprzętowym. Wyciągnąłem wnioski ze startu w Pekinie.
- A na co liczysz pod względem sportowym?
- Fajnie byłoby „ustrzelić” medal. Wydaje mi się, że możemy być świadkami dużych niespodzianek. To są specyficzne zawody, emocje, które mogą przerosnąć nawet doświadczonych sportowców. Jeśli kilka czynników będzie mi sprzyjało mogę coś ugrać w Londynie.
- Tym bardziej, że masz 29 lat, czyli jesteś w szczytowym momencie sportowej kariery. Ile lat treningu za Tobą?
- Trenuję już około 15 lat. Pierwsze kroki w sporcie to była zabawa z tatą. On też rzucał kiedyś oszczepem, starym typem sprzętu uzyskał 77 metrów. Był zawodnikiem Budowlanych Bydgoszcz. Później przeniósł się na studia do Trójmiasta. Ale ja jako dziecko uwielbiałem koszykówkę, mogłem grać całymi dniami. Nie było jednak wtedy u nas odpowiedniej sekcji koszykówki dla młodzieży, do której mógłbym wstąpić. Trafiłem do szkoły sportowej, do piątej klasy. Na początku była ogólnorozwojówka, gry zabawy. Regularne treningi oszczepnicze rozpocząłem jako młodzik, w siódmej klasie podstawówki. Później startowałem w kategorii juniorów młodszych, juniorów. Po mistrzostwach Europy w Grosseto zdecydowałem, że właśnie z tym sportem zwiążę swoją przyszłość. Chciałem trenować z tatą, ale nie było takiej możliwości. On był nauczycielem wf-u w szkole, spędzał tam dużo czasu. Trenowałem więc z panem Leszkiem Walczakiem jakieś 9 lat, później z kolegą taty, Hieronimem Głogowskim. Po igrzyskach w Pekinie zacząłem już trenować z tatą, który przeszedł na emeryturę i ma więcej czasu. W kadrze moim trenerem jest Mirosław Szybowski.
- Patrząc na polski oszczep, zarówno ten sprzed lat w wydaniu Sidły, Nikiciuka, czy Bielczyka jak i ten z ostatnich sezonów, w których mieliśmy dwóch mistrzów świata juniorów – Ciebie i Roberta Szpaka oraz wicemistrza Europy juniorów Marcina Krukowskiego – wydaje się, że znów nadchodzą dobre czasy dla tej konkurencji.
- Być może, ale bardzo ważne jest w tym wszystkim odpowiednie poprowadzenie młodego zawodnika, wejście w wiek młodzieżowca i seniora. Ja kiedyś nie potrzebowałem specjalnie sztangi, żeby się poprawić wynikowo. Dziś muszę naprawdę dużo siedzieć na siłowni, żeby iść do przodu i dołożyć 5-10 kilo na sztandze. Problemem jest system, który zmusza młodych ludzi do robienia ciężkiej pracy i pogoni za wynikami. Wtedy są z tego profity. A nie patrzy się perspektywicznie – co będzie później. Znaleźć i wychować utalentowanego oszczepnika, który jako junior zrobi wynik nie jest może bardzo trudno. Pytanie tylko, co dalej? Co zrobić, żeby w wieku 25-26 lat taka osobą wciąż miała „gaz” i zaistniała w gronie seniorów? Wiele osób nastawia się na szybki wynik kosztem wszystkiego. Na szczęście w moim przypadku czegoś takiego, bo gdyby mnie za juniora ktoś mocno przycisnął na treningu pewnie dziś w ogóle nie byłoby mnie w sporcie, a igrzyska czy mistrzostwa Europy oglądałbym sprzed telewizora. Trzeba więc mieć cierpliwość, pokorę i szacunek do tego co się robi. Można dużo gadać, krzyczeć, ale przychodzi dzień, w którym człowiek dostaje po piórach i jest sprowadzany na ziemię.
- Wspomniałeś o oglądaniu wielkich imprez w telewizji. Kiedyś w ten sposób obserwowałeś pewnie Jana Żeleznego, rekordzistę świata, który dziś jest trenerem czeskiej kadry. Dla Ciebie – tak jak dla wielu zawodników w tej konkurencji – to ikona oszczepu?
- Oczywiście. To człowiek, który chyba ponad 50 razy pokonał granicę 90 metrów. To jest kosmos. Jego wynik – 98.48 – jest nie do poprawienia. Jeśli nie zmienią czegoś w technologii produkcji oszczepów, nie wprowadzą nowego tworzywa to nie ma co liczyć na podobne rezultaty. W ostatnich latach ogromne wrażenie robią wyniki 90-91 metrów. Wielki ukłon dla Janka, z którym znam się od lat. Startowałem z nim raz, w Ostrawie w 2006 roku. To był jeden z jego ostatnich konkursów, kończył wtedy karierę. Na trybunach zasiadło 40 tysięcy ludzi, wielkie szaleństwo. Wtedy zrobiłem życiówkę – 82.86, on rzucił 83,5 metra. Fajnie, że dziś wciąż funkcjonuje w lekkoatletyce, ma grupę ludzi, których trenuje. W oszczepie zrobił wszystko. Pewnie siedzi na trybunach i śmieje się z nas, myśląc sobie: „ale jesteście słabi. Ja rzucałem 90 metrów, a wy się męczycie, żeby mieć 80”. Dla mnie to jest nadczłowiek, istota z innego świata. A trzeba pamiętać, że miał sporo problemów zdrowotnych. Jest trzykrotnym mistrzem olimpijskim i żaden oszczepnik nie ma prawa się z nim porównywać.
-----------------------------------------
Igor Janik urodził się 18 stycznia 1983 roku w Gdyni. Na co dzień trenuje z ojcem byłym oszczepnikiem, Bogdanem Janikiem (jego trenerem kadrowym jest Mirosław Szybowski – rek. życ. 87.56.
W 2001 roku wystartował w ME juniorów w Grosseto i zajął tam 6. miejsce. Rok później zdobył złoto MŚ juniorów w Kingston na Jamajce (74.16). W sezonie 2003 w Bydgoszczy wywalczył srebro w młodzieżowych mistrzostwach Europy, przegrywając tylko z Rosjaninem Aleksandrem Iwanowem. Wynik z tego konkursu - 82.54 - był rekordem Polski młodzieżowców. Dwa lata później w Erfurcie Janik zdobył już złoto MME (wystarczył do tego wynik 77.25). Ma też w dorobku trzy medale Uniwersjady (złoto z 2003, srebro z 2007 i brąz z 2011 roku). Czterokrotnie zajmował 3. miejsce w Superlidze Pucharu Europy. W MŚ seniorów w 2007 roku był w finale 7, a w IO w Pekinie odpadł w eliminacjach. Ośmiokrotnie stawał na podium mistrzostw Polski seniorów (4 złota, 1 srebro i 3 brązy). Jego rekord życiowy wynosi 84.76 (2008 rok w Ustce).
W 2007 w Ustce ustanowił nieoficjalny rekord świata w rzucie kamieniem nadmorskim – 155 metrów.