W 1984 roku reprezentacja Polski zdobyła trzy medale halowych mistrzostw Europy. Dwa złote były dziełem płotkarki i płotkarza – brąz skoczkini wzwyż. Jednym z tych, dzięki którym zagrano w Goteborgu Mazurka Dąbrowskiego był Romuald Giegiel, który wygrał bieg na 60 m pł. Dziś jest fizjoterapeutą i w tej nowej roli znów pojawił się Göteborgu w ekipie biało-czerwonych.
W 1984 roku reprezentacja Polski zdobyła trzy medale halowych mistrzostw Europy. Dwa złote były dziełem płotkarki i płotkarza – brąz skoczkini wzwyż. Jednym z tych, dzięki którym zagrano w Goteborgu Mazurka Dąbrowskiego był Romuald Giegiel, który wygrał bieg na 60 m pł. Dziś jest fizjoterapeutą i w tej nowej roli znów pojawił się Göteborgu w ekipie biało-czerwonych.
- Czuje Pan wzruszenie wracając do tej hali po tylu latach?
- Oczywiście, że jestem wzruszony, wracam przecież do odległych czasów. Wtedy byłem piękny i młody, teraz już tylko piękny pozostałem (śmiech). Czasy były specyficzne. Każdy wyjazd za granicę był wielkim wydarzeniem, a przecież niewiele wcześniej zakończył się w naszym kraju stan wojenny. Nawet jak się wyjeżdżało do NRD człowiek czuł coś wyjątkowego. Nie mówiąc już o Skandynawii.
- Pamięta Pan tę ekipę, która startowała w 1984 roku w Göteborgu?
- Było nas sporo, ale najbardziej zapadł mi w pamięć jeszcze występ Lucyny Langer, która – podobnie jak ja – zdobyła tam złoty medal na płotkach. Lubiłem halę, biegałem na siedem kroków do pierwszego płotka. Taki krótszy dystans bardzo mi pasował, bo na 110 m pł często gubiłem się na dwóch ostatnich płotkach.
- Co Pan jeszcze pamięta z tamtej wizyty w Szwecji?
- Obok mnie w finale wystąpił jeszcze Wojtek Zawiła, był szósty. Wiem, że byłem w znakomitej formie, czułem się bardzo dobrze. Złoty medal nie był niespodzianką ani dla mnie ani dla trenera. Zdaje mi się, że to były pierwsze halowe mistrzostwa Europy, w których bieżnia na prostej była ośmiotorowa. Duże wrażenie zrobili też na mnie Polacy, których wielu pojawiło się w hali. To były czasy, gdy nasi rodacy masowo emigrowali, a jednocześnie tęsknili za ojczyzną i czuli potrzebę kontaktu z nami. Byli zwykli kibice, ale również znajomi ze świata sportu. Ze Sztokholmu pamiętam jeszcze bankiet z Leszkiem Nikitinem. A właściwie, chyba nie za bardzo to pamiętam…
- Ma Pan jeszcze medal z tamtej imprezy?
- Nie u siebie, ale w domu mojej mamy na pewno jest. Ona przechowywała te wszystkie trofea.
- Rok 1984 to był szczyt Pańskiej kariery?
- Miał nim być, wybuch formy powinien przyjść latem tego roku, ale wszyscy wiemy co się wtedy stało. Halowe starty traktowaliśmy jako przygotowanie do igrzysk w Los Angeles. Niestety, nie pojechaliśmy tam z powodów politycznych. Dla nas, sportowców to był duży zawód i rozczarowanie. Tym bardziej, że do maja, czy czerwca nic nie wiedzieliśmy o bojkocie. Dostaliśmy przecież sprzęt olimpijski, garnitur wciąż mam w szafie w piwnicy. Dziś to pamiątka, szkoda, że związana z tak niemiłym wydarzeniem. Żal mieliśmy oczywiście do ówczesnego systemu, obowiązującego w Polsce. Zresztą, dużo jeździliśmy po świecie i widzieliśmy, jak żyje się w innych krajach. Nie wiem, jak głęboko uświadomieni byli ludzie, którzy nie znali tego zewnętrznego świata. Żyli w mieście, gminie, wsi i nie wyjeżdżali praktycznie nigdzie indziej. Zacząłem biegać w 1976 roku. Jako pierwszy w bloku miałem paszport, chodziłem po sąsiadach i pokazywałem, jak wygląda ten dokument. Dziś wydaje się to śmieszne. Wtedy sport dawał ogromne możliwości. Dziś w pewnym sensie też daje, ale wymiar tego jest zupełnie inny. Nie można porównywać do siebie obu tych epok.
- Zakończył pan karierę w 1988 roku.
- Nie byłem na igrzyskach w Seulu, nie zrobiłem minimum. Wcześniej, w 1980 roku miałem pecha, bo 10 dni przed igrzyskami doznałem kontuzji i nie pojechałem do Moskwy. O 1984 roku już opowiadałem. W 1988 roku czułem się już trochę wypalony, wiek też nie dawał nadziei na pozostanie na wysokim poziomie, więc skończyłem. Jeśli miałbym się pokusić o podsumowanie kariery to było w niej sporo sukcesów, kontuzji i – mimo wszystko niespełnione marzenie o igrzyskach.
- Miał Pan pomysł na życie po sporcie?
- To były specyficzne czasy, okres transformacji w Polsce. Od razu wziąłem ślub z narzeczoną ze Śląska. Basia skakała wzwyż 1.88 m. Ze względu na jej pochodzenie, mogła zamieszkać w Niemczech. Pojechaliśmy tam więc, w Kolonii mieszkaliśmy 7-8 lat. Przyznam, że miałem wtedy pewne problemy, ich efektem był rozwód i wróciłem do kraju. W Niemczech byłem cały czas przy sporcie, bo żona wciąż trenowała. Już wtedy wiedziałem co nieco o fizjoterapii, miałem skończone odpowiednie kursy, więc pomagałem jej w tej kwestii, pracowałem w małym klubie. Od czegoś trzeba było zacząć. Do Polski wróciłem chyba w 1997 roku. Kolejne 2-3 lata były bardzo ciężkie, w ogóle nie mogłem się odnaleźć – sam ze sobą. Musiałem podjąć pewne trudne decyzje. Dziś z pełną świadomością mogę powiedzieć, że w 2002 roku ponownie się narodziłem. Kto wie coś o uzależnieniach pewnie wiedział co mam na myśli… Po tym trudnym czasie okazało się, że zostałem z niczym. Wtedy odezwał się kolega, który zapytał, czy nie chciałbym pojechać na obóz z łyżwiarzami szybkimi, jako fizjoterapeuta. Dlaczego nie? Nie miałem nic do roboty i byłem wolny. Pojechałem – najpierw z juniorami, później Ewa Białkowska wzięła mnie do seniorów – wtedy startowali m.in. Zygmunt, Mazur, Złotkowska, Bachleda-Curuś. W sumie jakieś 8-10 osób. Treningi, zgrupowania, ale nie pasowało mi to, bo… ja lubię ciepło! Tu mieliśmy lipiec, sierpień, a ja marzłem na lodzie w Berlinie, albo w Erfurcie. Ale w 2006 roku nastąpiła zmiana szefa szkolenia w PZLA i pojawiła się szansa na współpracę w mojej ukochanej dyscyplinie. Dogadałem się więc w związku łyżwiarskim, że zostanę z nimi do zakończenia igrzysk w Turynie. Od marca byłem już w PZLA.
- Robi Pan dziś to, co potrafi najlepiej i lubi?
- Oczywiście, to moje życie. Kocham to. Jak długo – nie wiadomo. Jest przecież młodzież, która mocno napiera. Czuję, że jestem teraz na właściwym miejscu. Inaczej chyba nie mógłbym tego robić. Od pierwszych lekcji WF-u złapałem bakcyla sportu i w pewnym sensie zostałem przy nim. Co warto podkreślić – osiągnąłem sporo w sporcie będąc niewidomym na jedno oko. Kiedy miałem 7 lat bawiliśmy się z kolegami w tzw. pikuty. Podrzucaliśmy scyzoryk i miał wpaść w zaznaczone miejsce. Jeden z kolegów podrzucił i… trafił mnie w oko. Najpierw widziałem jeszcze trochę światła, a później zgasło na zawsze.
- Bardzo przeszkadzało Panu to w bieganiu, koordynacji, ogarnięciu przestrzeni na płotkach?
- Nie wiem, przecież ja do tej pory nie mam pojęcia, jak widzi się na obydwoje oczu. Po prostu nie pamiętam świata sprzed tego dziecięcego incydentu. Wydaje mi się, że wszyscy odbierają świat tak, jak ja. Nie miałem problemów z dostosowaniem się do płotków, choć podobno nie widzę przestrzeni, mam tylko płaski obraz. Ale jest w porządku.
- Kiedy dziś patrzy Pan na polskie płotki – żal za dawnymi sukcesami, medalami, rekordami świata?
- Nie, bo widzę potencjał, wierzę, że w tej konkurencji będzie dobrze. Sport jest nieprzewidywalny – dlatego ciekawy.
- Nie ma Pan żyłki trenerskiej? Pańskie doświadczenie na płotkach można by wykorzystać…
- Nie, chyba nie miałbym do tego cierpliwości. Trudno byłoby mi przekazać młodym ludziom to co potrafię. Za bardzo bym się denerwował. Dla mnie to wszystko było naturalne. Mam 55 lat, a jeszcze niedawno, przed mistrzostwami Polski w Spale przebiegłem płotek na 7 kroków. Nagrał to Artur Noga, miał wstawić na facebooka…
- W Göteborgu wystartuje nasz płotkarz Dominik Bochenek. Czego Pan mu życzy?
- Wiadomo – medalu. Tego, żeby pokazał się wreszcie na dużej imprezie. Ładnie biega w Polsce, na mityngach, ale w mistrzowskich imprezach jest mu ciężko. Niech walczy, nie ma Amerykanów, Kubańczyków, Chińczyków.
- Kiedy obserwuje Pan dziś biegi płotkarskie na igrzyskach, mistrzostwach świata, różnych mityngach wzrasta poziom adrenaliny?
- Pewnie. Uważam nawet, że pobiegłbym lepiej od niektórych, oczywiście gdybym był dobrze rozgrzany (śmiech). Wiara musi być. Profesjonalny sport – jak każdy inny zawód – jeśli wykonuje się bez wiary to lepiej sobie odpuścić…